Równanie Drake’a
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, siedmioma lasami i morzami… No w sumie to w Ameryce, żył sobie (i żyje sobie do dziś) Frank Drake, który w latach sześćdziesiątych XX wieku tak se myślał: to niemożliwe, że jesteśmy jedyną we wszechświecie rozumną rasą! A jako, że to umysł ścisły, nie poprzestał na tym prostym stwierdzeniu – sięgnął do złożonych zasobów matematyki i sklecił przytłaczające śmiałością i rozmachem równanie, Równanie Drake’a:
N = R* x fp x ne x fl x fi x fc x L
Jego zadaniem jest określenie, ile cywilizacji może zaistnieć we wszechświecie i ile z nich jest w stanie wejść z nami w interakcję. Wzór bierze pod uwagę szybkość powstawania gwiazd, ich ilość, odsetek gwiazd posiadających planety… Wszystko to dane szacowane, dodatkowo z czasem potęgowane, bo przecież nasza wiedza o wszechświecie, rozszerza się niemal tak samo szybko jak sam wszechświat.
To są skomplikowane sprawy, a ja jestem humanista, więc jasno ani czytelnie to ja tego nie wyjaśnię, Państwo jesteście już duzi, Państwo sobie to wygooglujecie i wszystko będziecie wiedzieć, ok? Poza tym nie chodzi mi tu o jakieś precyzyjne wyjaśnianie, a jedynie zaznaczenie pewnej podskórnie wyczuwanej oczywistości, którą Drake wyraził. Ograniczę się więc tylko do wskazania jego wniosków: takich cywilizacji, według niego musi być dużo. I „dużo” to w tym wypadku słowo cokolwiek skromne.
________________________________________________
Paradoks Fermiego.
Ogrom wszechświata, mnogość galaktyk, gwiazd i planet w naturalny sposób prowadzi do wniosku, że sami tutaj nie jesteśmy. Ślicznie wyraził to, jak przekonaliśmy się przed chwilą pan Drake. Pogląd taki, idąc w parze z obserwacją świata, jest jednak powodem pewnych zdziwień.
Dawno, dawno temu… Enrico Fermi, podobnie jak Drake, siedział i se myślał: skoro tak tu tłoczno, to gdzie są wszystkie te cywilizacje? Pewnie nie myślał tak jako pierwszy, pierwszy jednak to zdziwienie, tę zagadkę wprowadził do świat nauki, odtąd to dziwne niewspółgranie naszych oczekiwań i naszych obserwacji dotyczących gęstości zamieszkania wszechświata, nazywać będziemy Paradoksem Fermiego.
Tutaj żadnych skomplikowanych i niezrozumiałych wzorów nie będzie, przemyślenia Fermiego zamknąć można w prostym zdziwieniu i iście ciechowskim zapytaniu „Gdzie oni są!?”. Właśnie to zdziwienie chciałbym teraz uchwycić.
Mamy więc chłodną kalkulację Drake’a wypływającą z pewnej pewności i naturalne zdziwienie Fermiego, weźmy te dwie rzeczy i chodźmy do Lema.
________________________________________________
Paradoks Lema.
Pomyślałem sobie dziś o Lemie w kontekście dwu wcześniejszych nazwisk. Zaraz przeskoczymy z rozmyślań fizyków na tereny literackie. Najpierw przerabiam równanie Drake’a. Biorę ogół obecnie żywej ludzkości, pozostawiam część piśmienną; z niej wykrawam część zafascynowaną literaturą, i wyodrębniam tę, czytającą fikcję naukową. Ostatni krok – zgadnąć trzeba ilu spośród tych ludzi pisze – skoro już wstępnie zafascynowani są literaturą, to pisarzy będzie wśród nich zapewne więcej, niż na przykład wśród ludzi zafascynowanych nornicami, prawda? Choć selekcję zastosowaliśmy surową to musi przecież i tak pozostać grupa cokolwiek spora.
Kalkulacja zrobiona, pora na zdziwienie. Paradoks Lema: Jak to możliwe, przy całej mnogości pisarstwa, w czasach gdy pisać może każdy a publikować prawie każdy, przy powtarzających się motywach i podobieństwach (nic zgoła nowego nie ma pod słońcem, powiada Kohelet), jak to możliwe, że Lem jest zjawiskiem unikalnym i jednorazowym? Przecież nawet za największymi oryginałami idzie pokolenie naśladowców, brzmią ich echa przez kolejne dekady…
A Lem? Czasem, jak czytam Dukaja, to myślę sobie „nowy Lem”, ale zaraz przypominam sobie, że Lem to było coś więcej, niż wstrząsająco błyskotliwe, przesiąknięte filozofią s-f. Lem to były wulkany humoru, supernowe błyskotliwości (Pirx, Tichy), Lem to były książki pisane dla kaprysu i dla zabawy (Bajki Robotów), to była żonglerka gatunkami (Dzienik…, Szpital…), traktaty, felietony, dziwactwa, absurdy, głupoty! To była błyskotliwość, figlarność, ostrość jakich w fikcji naukowej chyba jeszcze nie było i do teraz nie ma.
I owszem, wywarł wpływ na całe pokolenia autorów, nie da się podejść do zagadnienia „pierwszego kontaktu” bez pobrzmiewających gdzieś w tle ech Solaris (no chyba, że to amerykańskie kino, wówczas jednak się da – nawet ekranizacja książki nie stanowi w pewnym sensie wyjątku), znaleźli się co prawda ludzie, którzy być może chcieliby go naśladować i iść za nim… Ale cholera – jeśli ktoś już Lema przypomina, to nawiązuje tylko do jednej z jego twarzy, tymczasem tamten potrafił wydawać obok siebie Niezwyciężonego i Bajki Robotów, zgrzytów przy tym nie czyniąc. O nikim nie można powiedzieć „drugi Lem”.
O nikim. Lem, odlatując jedenaście lat temu z Ziemi, odlatywał zapewne spokojny o swoją pozycję, aż takich zuchwalców póki co na horyzoncie nie widać.