Type and press Enter.

Lektury uzupełniające #5 Nic nad fikcję!

Autor: Ian McDonald Książki: Luna. Nów oraz Luna. Wilcza pełnia. Powód czytania: przyszła (hehe) klasyka sf

Ian McDonald to nazwisko znane od dawna. Także na polskim rynku, kiedyś wydawał go Prószyński, dzisiaj Mag w Uczcie Wyobraźni. Ja sama wszystkiego nie znam, ale trzy książki (przed Luną) czytałam, każdą z przyjemnością na tyle dużą żeby sięgać do następnych. Żadna z tych powieści nie kupiła mnie w pełni, w Brasyl nie pasowało mi tempo, było za szybkie, nie pozwoliło rozwinąć się opowieści, czytanie przypominało bieg na czas, w Domu Derwiszy -skądinąd chwilami zachwycającym – nie udało się stworzyć McDonaldowi wystarczającej więzi miedzy mną a bohaterami, Dni Cyberabadu -zestaw opowiadań, odrobinę mnie znużył, mimo charakterystycznej dla McDonalda obfitości pomysłów, ciążyła mi jednorodność atmosfery. 

Nie był McDonald moim ulubionym pisarzem i nie czekałam niecierpliwie na kolejne jego książki. Aż do Luny. Pierwszy tom Luna: Nów ukazał się rok temu. W kwietniu tego roku drugi Luna: Wilcza Pełnia. Wiem, że kiedyś w zamierzeniach autora miała to być dylogia. Ale mam ogromną nadzieję, że nie spełni tej groźby i będzie jeszcze Lunę pisał. Furtek w drugim tomie zostawił sobie wiele.

Dlaczego to podoba mi się tak bardzo?

Muszę przyznać że już na dobę utknęłam z tym pytaniem. Kiedy książka (film, płyta, spektakl) staje się tym ulubionym, człowiek ma ogromną potrzebę zarażenia swoją fascynacją innych. Przez rok wetknęłam Lunę w ręce połowy rodziny, na drugą połowę też się czaję. Teraz wychwalam ją tutaj. A odpowiedź wcale nie jest prosta. Właściwie myślę, że to trochę jak z zakochaniem, tysiąc i jeden czynników decyduje w nas i za nas, i teraz weź to człowieku przełóż na język recenzji.

Po pierwsze to wyborna książka przygodowa. Jak Diuna, Trzej muszkieterowie, cykl o Tomaszu Cromwellu Hilary Mantell, Władca Pierścieni albo Harry Potter. Losy bohaterów śledzimy z wypiekami na twarzy, biegniemy przez książkę, zmuszeni trwogą o ich życie, ja wróciłam do zwyczaju z lat szczenięcych i sprawdzałam kilkadziesiąt stron do przodu czy nadal są tam imiona bohaterów, żeby wiedzieć już kto przetrwał zawieruchę. Dawno nie miałam takiej frajdy i nie było mi tak smutno.

Z tą cechą wiąże się druga, czyli znakomite tempo obu powieści. Pisze McDonald zgodnie z hitchcockowską zasadą budowania napięcia: najpierw trzęsienie ziemi, a potem naprawdę będzie się działo. Przy czym w Lunie jednocześnie znajduje przestrzeń dla opowieści, autor rozwija przed nami świat i bohaterów. Napisał książkę bez zbędnych słów i scen, ale z miejscem dla dwóch stron opisu wypieku ciasta. Myślę, że to co prezentuje McDonald w konstrukcji powieści w obu Lunach, to właśnie jest mistrzostwo.

Świat przedstawiony. W moim przypadku trafia McDonald w środek jakiejś głębokiej tęsknoty. Dwa lata i będziemy świętować 50-lecie pierwszego lądowania na Księżycu. 50 lat i wydarzyło sie tak niewiele. Gdy byłam dzieckiem sądziłam, że na Księżycu już wkrótce zamieszkają ludzie. Dziś mamy pięcioro kosmonautów w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Znamy nazwiska żon piłkarzy, nie ich. A McDonald osadza swoją sagę na Księżycu, w nie tak odległej przyszłości, umie pokazać dlaczego i jak doszło jednak do tego, że ludzie w Kosmos ruszyli. Wychodzi na przeciw, chyba nie tylko mojemu, marzeniu.

Natknęłam się w sieci na wypowiedź McDonalda, w której nazywa on Lunę Dallas w kosmosie (stary amerykański serial o pięknych i bogatych). Była to zapewne i skromność, i żart. Bo Luna to nie Dallas, to raczej Ojciec chrzestny, albo znakomity serial-western Deadwood. Na Księżycu przyszłości rządzi pięć rodów, swą pozycję zawdzięczają morderczej harówce, szczęściu, bezwzględności w dążeniu do celu. Nie ma tu państwa, jest terytorium pogranicza. Napięcia między rodzinami kształtują świat. Od razu w pierwszym tomie wprowadza McDonald całą plejadę bohaterów (na razie są to głównie Cortowie -jedna z rodzin; w drugim tomie pozszerzy pole). Postacie to kolejny mistrzowski element fabuły. Bohaterowie są wyraziści, zróżnicowani, wiarygodni; kobiety, mężczyźni, nastolatki i ludzie dojrzali. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i myślę że wielu czytelników, jak ja, będzie miało problem z wybraniem, czyje losy śledzić z największą uwagą.

Recenzując rok temu pierwszy tom zwracałam uwagę na to, że McDonald kroczy w Lunie znanymi ścieżkami, rewelacyjnie wykorzystuje schematy, Luna ma wiele wspólnego z Diuną, można się licytować w wyszukiwaniu podobieństw (rywalizujące arystokratyczne rody, planety będące zabójczo niebezpiecznymi pustyniami, fizyczne i psychiczne podobieństwa miedzy baronem Harkonnenem a Robertem Mackenzim, żeńskie zakony o niezwykłych ambicjach – naprawdę długo da się tak bawić). Tom drugi udowodnił mi natomiast jak spójną i wypracowaną wizję świata ma McDonald (w Wilczej Pełni zjedziemy nawet na chwilę na Ziemię), doceniłam innowacyjność tej powieści.

Do tego wybrnął McDonald (chociaż wybrnął to złe słowo, sugeruje, że zabrnął, a to tylko ja się bałam, że zabrnął) z pułapek wątku wilkołaczego. Bałam się jakiejś bzdury, kompletnie nie pasującej do książki mistyki dla nastolatków, a tymczasem autor nie tylko całkiem nieźle wszystko zracjonalizował, lecz i przekonał mnie, że subkultura wilków jest przejawem bardzo przemyślanego obrazu całkiem nowego społeczeństwa, nowej cywilizacji, ewolucji gatunku homo.

Społeczeństwo, które powstaje od zera, na całkiem innych zasadach (pełno tu drobnych pomysłów, które zmieniają wszystko – na przykład, na Księżycu nie gromadzi się rzeczy, recykluje się je w drukarkach 3D, powszechność drukarek sprawia że rzeczy nie są problemem, problemem jest dodatni bilans węglowy, on często decyduje o przeżyciu, nie marnuje się go na bibeloty na półkach) pokazał McDonald niezwykle wnikliwie. Ten aspekt powieści, niespodziewanie, świetnie wpisuje się w tak modny -również w fantastyce, i tak trudny, przez co często przedstawiany do bólu nieudolnie, temat gender. McDonaldowi udaje się pokazać społeczeństwo, w którym nastąpiło kompletne przewartościowanie ról płciowych, i nie mam tu na myśli odwrócenia biegunów, bo taka zmiana, pozornie drastyczna, byłaby tylko wariacją na temat tego co jest; w społeczeństwie księżycowym role determinuje potrzeba chwili nie płeć. Jest to zakorzenione tak w życiu społecznym (kontraktach małżeńskich) jak i w indywidualnym hedonizmie. Wszystkim, którym  temat gender wydaje się wymysłem, polecam tę lekturę w ramach poszerzania horyzontów.

Ian McDonald stworzył książkę o doskonałych proporcjach, klasyczną w warstwie fabularnej, fenomenalną w narracji, znakomitą w kreacji świata. Polecam gorąco.

Fotografia tytułowa: Ziemia widziana z Księżyca, misja Apollo 8; źródło NASA przez Wikipedia Commons

Agnieszka Ardanowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0 comments

  1. Przyznaję, że obie książki bardzo mocno mnie zainteresowały, dopisuję je więc na moją listę pozycji do przeczytania. Duży udział w moim zainteresowaniu miały właśnie owe wilkołaki – pozostałość po czasach mojego pacholęctwa, kiedy to – przyznaję się – niezwykle podobały mi się młodzieżowe książki o wampirach. Oczywiście już dawno mi to przeszło, ale sentyment do wampirów, wilkołaków i innych podobnych stworzeń pozostał, dlatego właśnie ubolewam nad tym, że można je znaleźć jedynie w romansach młodzieżowych z wątkiem nadnaturalnym, z których wyrosłam. A na traktowanie takich istot serio trafiam niezmiernie rzadko – a może wcale nie trafiam? – dlatego z chęcią przeczytam książki, w których takowy motyw został dobrze wykorzystany. Ponadto wszystko, co dotyczy płci to ostatnio jeden z moich ulubionych tematów, dlatego czytanie o takim przewartościowaniu ról płciowych zapewne sprawi mi dużą przyjemność. Po obie powieści sięgnę na pewno i z ogromną chęcią.

    1. Cieszę się bardzo, że na lekturę namówiłam 🙂 Trzymam kciuki za owocne z Luną zaznajamianie!