Type and press Enter.

Kocha się pomimo / Obcy: Przymierze / Ridley Scott

ydd

No, to byłem w kinie na nowym Obcym. Wspinając się spiralą schodów wiodącą do kinowej sali, wraz ze znajomym dokonaliśmy rachuby i okazało się, że na film zmierzało łącznie siedem osób (urok kin w mniejszych miastach). Pojawiły się rzecz jasna analogie do Ósmego pasażera Nostromo i ponury acz ciekawy scenariusz, w którym w kinie pojawia się ósmy widz – potwór – i zabija wszystkich pozostałych. Na szczęście ze scenariusza wyszły nici i z kina wyjść udało mi się w jednym kawałku (w jakiejkolwiek ekranizacji nie miałbym szans: zwróćcie uwagę na kolejność filmowych zgonów – ciapowaci brodaci kolesie z nadwagą giną jako drudzy w kolejności, zaraz po jednym z czarnoskórych bohaterów). Wyszedłem w jednym kawałku i z niemałym zadowoleniem.

Poza zadowoleniem, po seansie towarzyszyło mi pewne zdziwienie. Przez cały film bowiem przewracałem oczami i głęboko wzdychałem, śląc nieme acz siarczyste klątwy pod adresem bohaterów – stąd owe zdziwienie, bo mimo wszystko cały seans wywarł na mnie niezwykle dobre wrażenie! Wsiądźmy zatem na pokład Przymierza, wybierzmy się w daleką podróż w poszukiwaniu nowego miejsca do życia! Pamiętajmy jednak, że w SF podróż w odległe rejony wszechświata jest tylko pretekstem do odbycia podróży w głąb nas samych! Pasy zapięte? Ruszamy!

Zacznę od narzekania, później będzie już z górki. A narzekać trzeba przede wszystkim na cały element ludzki. Tutaj nic nie grało. Bohaterowie są nijacy jak kalafior bez zasmażki – z całej załogi w mej pamięci ostały się jedynie dwa imiona, a w zasadzie półtora, bo chodzi o główną bohaterkę i kolesia na którego wszyscy wołali T. Z tym nie mam problemów, T spokojnie mogę zapamiętać. Postaci i ich losy były mi zupełnie obojętne. Kibicowałem tylko dwóm kobietom, bynajmniej nie z pobudek fabularnych, chodziło raczej o względy estetyczne.

Poza tym cały film usiany jest małymi zgrzytami i nielogicznościami, przejawiającymi się właśnie w działaniach bohaterów. Dwa przykłady. Bohaterowie rozdzielają się i jedna z grup w rozpaczy i panice wzywa pomocy, jak na to reaguje grupa numer dwa? Bez większych emocji, nawet nie przyspiesza kroku, oznajmia jedynie „niebawem będziemy”… Zupełnie jakby zakomunikowano, że „obiad stygnie, pospieszcie się!”. Drugi przykład – ekspedycja składa się z samych małżeństw – ma kolonizować nowy świat. Zatem każdorazowo śmierć któregoś z członków załogi wiąże się z rozpaczą i smutkiem kogoś innego. Emocje jednak nie trwają długo i już po kilku scenach postaci zachowują się w miarę normalnie, przybite raczej nie są. Ja tym ludziom po prostu nie wierzę.

alenTutaj kończy się marudzenie! Przejdźmy do tego co mnie się w nowym obcym podobało, co miejscami aż zachwycało! Element nieludzki. Tutaj wszystko jest przynajmniej dobre, miejscami wręcz doskonałe! Największe oklaski zbiera pewien android i to wcale nie za sprawą gry pana Fassbendera (choć ta była świetna), a przez to, co ze sobą niesie. Jak rozwijać może się ziarno zwątpienia, jak kwitnąć skaza na charakterze i czy jesteśmy w stanie przezwyciężyć to, co wypływa z naszej niedoskonałej natury? Pada tutaj mnóstwo pytań – o wielkość, o ego, o nasze pragnienia i to, jak je rozwijamy, albo z nich rezygnujemy.

Postać Fassbendera przełamuje pewną granicę. Granicę między kinem akcji i grozy umieszczonym w realiach fantastyczno-naukowych, a czymś więcej: kinem biorącym sobie za cel badanie nad człowiekiem, sondującym go, w pewien sposób pozwalającym widzowi na przejrzenie się w tafli srebrnego ekranu. Rzecz to chyba nieczęsta w wysokobudżetowym kinie bądź co bądź akcji. To tutaj tkwi główne źródło moich zachwytów. Idziesz na krwawą jatkę, dostajesz coś znacznie większego.

Do tego nawiązania do treści kultury, do rzeźby, poezji, malarstwa i muzyki. Wspaniałe, acz nieco przerysowane i sugestywne. Niemniej jednak to bardzo miłe ze strony reżysera, że miast upychać jakieś podniosłe gadaniny, od których przecież niedobrze się człowiekowi robi, pokazuje kilka klasycznych dzieł sztuki, które w odpowiednich momentach tworzą całe tło. To jest bardzo, bardzo dobra rzecz (choć, jak pisałem, mogłaby być serwowana z nieco większą subtelnością). Dołączam obraz Narodzenie. Pędzel Piero della Francesca. Towarzyszy jednej z pierwszych scen filmu, „narodzinom androida”. Po zakończeniu seansu, w kontekście filmu, scena ta wywołuje już zgoła odmienne skojarzenia.

1024px-Piero_della_Francesca_041

Wspaniałe jest również samo „tworzywo” filmu. Scott był konsekwentny w tworzeniu jednolitej, ponurej i brutalnej wizji świata. Widoki są piękne, kamera świetna, nastrój ponury i ciężki. Nawet bohaterowie, na których już zdążyłem ponarzekać, w wyjątkowo dobry sposób oddają przerażenie i strach – to jedno trzeba im oddać: giną w wyjątkowo satysfakcjonujący sposób. Film jest krwawy i brutalny, nie idzie w półśrodki, ma kilka naprawdę mocnych scen. Cała ta surowość, ponurość i brutalność, wzbogacana dopowiedzeniami ze świata sztuki, doskonale współgra z tą opowieścią o upadku ludzkiej natury, jaką Scott nam serwuje.

O samym Obcym pisał nie będę, poza tym, że w Covenant znajdziemy pochodzenie tego kultowego w popkulturze gatunku kosmitów / potworów (jakże to sklasyfikować). Jedni są tą genezą rozczarowani, innych z kolei zadowala. Sam zaliczam się do tych drugich. Film sprawnie spaja wydarzenia z Prometeusza z tymi z serii o Obcym. Jako spoiwo w pełni mnie zadowala. Samego Aliena nie ma tu może zbyt wiele, dosłowna nieobecność jednak w żadnym razie nie wyrywa go z centrum tej opowieści.

W całej serii o Obcym mamy do czynienia z zabiegiem pewnej dehumanizacji. Popatrzcie: człowiek występuje tutaj naprzemiennie w roli inkubatora i ofiary. Gdy bierzemy się za oglądanie jakiegokolwiek filmu z serii, doskonale wiemy, że główną rolą bohaterów będzie możliwie dramatyczna i gwałtowna śmierć. Człowiek staje się zwierzyną łowną i to jest jego główna rola. Towarzyszy temu, również tutaj, ciężki klimat; to Obcy rozdaje tutaj karty, nawet jeśli jego obecność, tak jak ma to miejsce w Przymierzu, jest zaledwie zapowiedzią, przenika cały obraz.

Nowy Obcy to film, któremu sporo trzeba wybaczyć. Byle jakich bohaterów (Na Boga, jedna Ripley ma więcej charakteru niż cała dwutysięczna załoga Przymierza!), pojawiającą się to tu, to tam natarczywość w podsuwaniu pod nos treści kultury, finał z gatunku tych „czy im się uda? Czy zdążą?”, sporo niekonsekwencji… Od dłuższego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że Scott nie jest w stanie spiąć w jedną kupę spójnego i dobrego filmu, że zawsze, zawsze znaleźć musi się jakieś ALE, jakiś element zupełnie zaniedbany, czasem bardziej, czasem mniej destrukcyjny.

Ale wszystkie wymienione mankamenty nie zdołały popsuć wspaniałej historii o pewnym androidzie, o obcym, o grozie, o (nieudanych) próbach utrzymania się przy życiu… Choć sporo tutaj nie gra, nie jestem w stanie ocenić tego filmu inaczej niż na piątkę, być może z minusem. To z pewnością najlepszy Scott tej dekady. Kocha się jednak nie tylko za coś, ale też pomimo czegoś.

Wasz Paweł M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *