Type and press Enter.

Whisky, drewno i pszczoły, czyli dlaczego scenarzyści hollywoodzcy nie myślą?

Replikanci i ich łowcy powrócili i sam ten fakt jest dla wielu z nas powodem do radości. Jak się ta radość trzyma po prawie trzech godzinach seansu? No cóż. Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć.

mv5bm2q4ztq4nmytymexyi00yjgzltlhytqtzdbhnmuyzge3zta5xkeyxkfqcgdeqxvynjc0otu4nzu-_v1_

Zdjęcia Rogera Deakinsa urzekają od pierwszego kadru. Przeludniony świat, często za zasłoną dymu, śniegu albo deszczu został ujęty w odsłonach pełnych przestrzeni. Nawet teoretycznie małe, zamknięte pomieszczenia zazwyczaj coś otwiera, widok z okna na miejski labirynt, albo rzucające blask punkty światła, czasem niekończące sie półki, geometryczna dżungla brył, rur, schodów, stołów i śmieci. To daje świetny efekt,  słoneczna Kalifornia tonie w brudzie i strugach deszczu, zagubione w Wielkim Zaćmieniu słońce nigdy nie przedziera się przez chmury, ale to nie jest film przydymionego kadru, to film brył i nieskończoności. Ta pochwała jest jednocześnie zachwytem nad scenografią. Jej twórca Denis Gassner, już wielokrotnie z Deakinesem współpracował (Skyfall , filmy braci Coen). Widać, że obaj artyści dobrze się rozumieją.

Warto też dodać, że właśnie elementy scenografii, a w jej ramach najsilniej kostiumy i fryzury, są bardzo udanym nawiązaniem do Blade Runnera Ridleya Scotta.

mv5bywjjztm3m2uty2uwzi00mwiwltg4nzqtyjm0ndqynzhkywjmxkeyxkfqcgdeqxvynzg2odi2otu-_v1_

Artyści stworzyli brzydotę urzekającą: krajobraz ( to cudowne martwe drzewo!) miasta, wysypiska, siedziba korporacji Wallace’a , interaktywne, olbrzymie hologramy – w tym filmie dużo więcej poczucia humoru, umiejętności opowiadania historii z pewnego dystansu, jest w obrazie niż w scenariuszu – z chlubnym wyjątkiem scen z Harrisonem Fordem.

mv5byze2nwyxztatzjg0ns00mjq2lwjln2itmjjmowi0otbhnzjhxkeyxkfqcgdeqxvynzg2odi2otu-_v1_

Obecność starego (niech mi to słowo zostanie wybaczone, są przecież aktorzy młodzi i starzy, i ci starzy często tak wspaniale udowadniają przewagi swojego wieku) aktora to kolejny wielki plus produkcji. Powszechnie wiadomo, ale przecież mogę to napisać i ja – Harrison Ford to cud i skarb światowej kinematografii. Bo oczywiście Blade Runner 2049 jest kontynuacją sensu stricto filmu z 1982 roku. Czyny bohaterów obrazu Ridleya Scotta, wpływają tym razem nie tylko na nich, lecz na cały świat (ze starej obsady pojawia się na moment jeszcze Edward James Olmos, niestety jest to tylko ukłon w stronę fanów, bo aktor niewiele ma do zagrania). Sceny w Las Vegas (Ford) pozostaną moimi ulubionymi w filmie, w złośliwej wersji tej recenzji, napisałabym że od Vegas film powinien się zacząć. Trio Ford, Gosling i Presley stworzyła genialna wyobraźnia. (Chociaż nie mogę nie wspomnieć, że to właśnie w tej pustynnej lokacji, nieporadność scenariusza osiągnęła swoje apogeum.)

Film został obsadzony bardzo dobrze. Choćby ze względów estetycznych nie umiałabym narzekać na Goslinga, partnerująca mu śliczna Ana de Armas, zachwyci panów. Gdy chodzi o role kobiece o wiele więcej do zagrania miała jednak Holenderka Sylwia Hoeks, świetna w scenach akcji i fenomenalnie wyglądająca w dziwnej, perfekcyjnej fryzurze i białym kostiumie. Ona, wspólnie z Robin Wright, stworzyła jedną z najlepszych scen filmu. W ogóle znakomicie wypadała w aktorskich sparingach (prezentacja nowego Modelu z Wallacem, walka z K na zaporze) To właśnie jej kreacja miała szansę wpisać się w popkulturę i naszą wyobraźnię równie mocno, co niebieskie oczy i blond włosy Roya Batty granego przed laty przez Rutgera Hauera.  

mv5bnzg4mzmxotc4ov5bml5banbnxkftztgwmju5mjy2mzi-_v1_sy1000_cr0014331000_al_

Niestety, jednocześnie jest to jedna z dwóch w tym filmie tak wyraźnie zepsutych ról. I w obydwu przypadkach winię nie aktorów lecz reżysera. Sylwię Hoeks oglądało mi się dobrze,  brak konsekwencji w kreowaniu charakteru denerwował przede wszystkim jako ta zmarnowana szansa  (choć złośliwe: wzrusza się, czy ma wadę konstrukcyjną? chodziło mi po głowie w trakcie seansu). Przy czym, pragnę zaznaczyć, że rozumiem, że twórcy często pokazują rozdwojenie natury ludzkiej, albo jej rozmycie i sugestię nieistnienia jądra osobowości. Niestety tym razem wyszła nie zagadka osobowości, lecz bałagan. I nie umiałam oprzeć się wrażeniu, że reżyser dał ścisłe wskazówki co do sposobu grania, ale nie wyjaśnił dlaczego postać zachowuje się tak a nie inaczej, a aktorka sama tego nie rozgryzła. Najgorzej natomiast wypadł główny złoczyńca –  wszechmocny Niander Wallace zagrany przez Jareda Leto. W tym zbyt wolnym filmie, jego za długie, wystylizowane gesty i ruchy, sączone ślamazarnie słowa, twarz zastygła w masce, potęgowały kiepski efekt. Zły boss nie był straszny lecz dziwaczny i niewiarygodny. I nudził. Metamorfozy Leto zazwyczaj bardzo cenię, tutaj aktor poległ.

Nie zawiodła, jak zawsze doskonała i charyzmatyczna Robin Wright. Nie wiem, czy to nie ona stworzyła najbardziej spójną postać w filmie. I jako że minęło już kilka dni od momentu, kiedy „Łowcę” oglądałam,  z zaskoczeniem stwierdzam, że to twarz i emocje tej aktorki najsilniej tkwią w mojej pamięci. Cieszył w ważkim epizodzie Dave Bautista.  W ogóle sceny otwierające film są świetne. Na samym początku leniwe kadry znakomicie się sprawdzają, a początki śledztwa oficera K. nie tylko nie mają żadnych dłużyzn, lecz i są ekscytujące.

Ryan Gosling jest wybitnym aktorem, a do roli łowcy K.  wydaje się stworzony. (Denis Villeneuve w ogóle świetnie obsadza swoje filmy). Kilkakrotnie samą obecnością Gosling wyhamowywał – choć nie tak dobrze jak Ford – uparte dążenie reżysera do zapewnienia widzowi nieprzerwanej serii wielkich wzruszeń (np. w patetycznej scenie ostatniej, która ze słabszym odtwórcą mogła być nie do zniesienia). Niemniej przypadło Goslingowi odegrać w tym filmie zbyt wiele górnolotnych bezsensów. 

To właśnie najgorsza wada Blade Runnera 2049. Bardzo często aktorzy zamiast grać, tkwią tu w scenach. Wystylizowani w każdym oddechu i geście. Takie zabiegi, choć trudne, nie są z góry skazane na porażkę. Celebracja gestu, pauzy, ciszy (cisza natomiast to wielki nieobecny tego dzieła) bywa fenomenalnym środkiem artystycznym. Gdy wychodzi, potrafi zjeżyć włos na głowie. Ale tu połowa filmu jest samą stylizacją, wymuszaniem wzruszenia – na przykład scena miłosna K. i Joi została spartolona tak modelowo, że nie wiedziałam ziewać, oglądać paznokcie, czy parsknąć cierpkim śmiechem.

Przez to wszystko najważniejsze pytanie filmu brzmi: dlaczego Denis Villeneuve nie pociął tego odważniej?

Na domiar złego, wydłużonym, zmanierowanym scenom towarzyszyło bębnienie muzyki: Nie zaśnij widzu!, przeżywaj! (Ech, znam jednego, który jednak zasnął. Buntownik.) A najsmutniejsze, że gdyby nie ta maniera, muzyka byłaby znakomita.

Przyznam, że nie chce mi się już pastwić nad mieliznami fabularnymi (nie mylić z dialogami, dialogi są dobre). Najbardziej w tym wszystkim zadziwia mnie, że przy takim budżecie, takie nonsensy przechodzą selekcję. Napisać prostą historię o spójnej wewnętrznej logice nie jest chyba tak trudno? Głupota scenariuszy to dla mnie wielka zagadka Hollywood.

I jeszcze ciut o pewnej zmarnowanej szansie. Pamiętacie scenę, gdy druga dziewczyna mówi do Joi, byłam w środku, nie ma tam zbyt wiele? I uzasadnienie wyboru takiego nie innego imienia dla ukochanego przez Joi  – tu właśnie jest zarys bardzo pięknego, klasycznego problemu:  Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? I czy Joi naprawdę była? Szkoda, że  pojawił się tylko w dwóch zdaniach.

mv5bmtk2otu3mda3n15bml5banbnxkftztgwmtg5njuymji-_v1_sx1777_cr001777744_al_

A moje wnioski końcowe? Denis Villeneuve jest reżyserem precyzyjnym. Wie jaką historię chce opowiedzieć widzowi, jaki efekt i jakimi środkami chce osiągnąć. Nie pomija i nie faworyzuje żadnego aspektu filmu: bardzo dobrze dobiera aktorów, przykłada wagę do zdjęć, scenografii, muzyki. Wszystkie elementy filmu układają mu się w głowie w całość. Wady stworzonego przez niego dzieła wydają się wynikać z dobrych reżyserskich cech. To czego zabrakło, to selekcja. Może gdyby Kanadyjczyk miał czas, mógł odłożyć zmontowany film na półkę i wrócić  do niego po kilku miesiącach, dostałabym film na jaki czekałam. Bo na tej prezentowanej w kinie taśmie jest cały materiał na genialne kino. (Jeśli tylko pogodzimy się z nierozwiązywalną zagadką i odpuścimy lukom scenariusza.)

mv5bnmfkzmnhmmmtnzg2ny00mzcwlwewyzqtzdy3mdk0odnloguwxkeyxkfqcgdeqxvynzg2odi2otu-_v1_sx1777_cr001777735_al_

I wcale nie chciałam zniechęcać tych, którzy jeszcze filmu nie widzieli. To Blade Runner, trzeba go zobaczyć! Podzieliłam się tym, co mnie bolało i mam nadzieje, że Ci z Państwa, których film zachwycił, jakoś mi to wybaczą.

Agnieszka Ardanowska

Ps. Obecnie dużo się pisze o tym, że zakończenie Blade Runnera 2049 pierwotnie miało być zupełnie inne. Szkoda, że jednak się na nie nie zdecydowano, bo wychodząc z kina odczuwałam dyskomfort, jaki pomylony finisz zawsze mi przynosi.

Skomentuj diracs Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

4 comments

  1. Pewnie jeszcze wyjdzie wersja reżyserska, pewnie będzie miała inne zakończenie i inny montaż. 🙂

    1. Jestem za. Oby tylko była krótsza od wersji -matki!

  2. Jakby nie patrzeć na ten obraz: wolę już gdy Villeneuve popełni kilka gaf, niż taki, dajmy na to, Spielberg deprawuje mi Harrisona Forda w ostatnim „Indianie Jonesie”. Niby ten sam aktor, ale jaki efekt końcowy!

    1. Nie da się ukryć, że między tymi filmami jest artystyczna przepaść. I gdyby kryterium oceny filmu była odpowiedź na pytanie, czy udało się odtworzyć charyzmę głównego bohatera, to zgadzam się, Spielberg poległ prawie całkowicie – prawie bo nadal ładnie razem wyglądali Ford i Allen ;). Szkoda, dwa razy szkoda.