Literatura kładąca nacisk na rozrywkę, na niesienie przyjemności z samego procesu czytania i z obcowania z kolejnymi opowieściami i postaciami, to jest gra cokolwiek ryzykowna. Tutaj stale musi się coś dziać, bo czytelnik jest jak dziecko: potrafi utrzymać swoją uwagę na pewnym poziomie tylko przez określony czas. Toteż autor takiej książki musi dwoić się i troić, przyswajać coraz to nowe sztuczki, wprowadzać urozmaicenia, zmieniać tempo, zmieniać zasady i dbać o kondycję, by wszystkim tym akrobacjom podołać. Zaczynam od tego, ponieważ Robert Szmidt, którego kosmiczny cykl właśnie skończyłem, zawsze wydawał mi się dobry w tej sztuce. W czwartym tomie znowu mu się udało.
Każda kolejna część serii, mimo że jest fragmentem tej samej historii, pisana była nieco innym tonem. Zmieniały się role, a wraz z nimi punkty widzenia; fabuła każdego tomu skupiała się na określonych, zamkniętych wydarzeniach. I tak, kawałek po kawałku, udało się zjeść spory tort bez mdłości i trudności z trawieniem. Opowieść o spokojnej kseonoetnologii z pierwszego tomu była całkiem daleka od pełnej paniki walki z czasem z tomu drugiego, ta zaś miała zupełnie inne tempo niż pełen strategii i politycznych gier tom trzeci. Do tego być może i proste, ale każdorazowo wyraźne i budzące dość silną sympatię lub niechęć postaci. Wszystko tutaj gra.
Również ostatnia część cyklu przynosi z sobą zmiany: główny bohater staje się osobą publiczną, stale przegląda się w obiektywach kamer. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, trzeba robić dobrą minę i to bez względu na to, czy gra jest dobra, czy zła. Role odwracają się także w skali całego opisywanego konfliktu. Bezradne próby obrony schodzą na dalszy plan, pora na przejęcie inicjatywy, pora na zadanie ciosu i modlitwę, żeby ten cios okazał się ostatecznym. Tak czy inaczej, jest Zwycięstwo albo Śmierć czasem rozwiązań ostatecznych i domykania kolejnych wątków.
I tutaj, proszę sobie wyobrazić: konieczność marudzenia. Powieść przygodowa to jest partia szachów, którą rozegrać trzeba tak, by możliwie mało czarnych figur zostało na szachownicy. Ręka autora–gracza winna pozostać niewidzialną, a każde działanie pozostawać w mocy figur i obrębie wyznaczonych zasad i granic. Tymczasem czwarty tom Szmidta dobiega końca i owszem, historia została zakończona w zaskakujący sposób, ale mimo to szachownica nie jest czysta. Parę figur zostało, a przy zniknięciu kilku innych miałem wrażenie, że widzę rękę autora, która niejako „poza turą” strąca niewygodne czarne piony. Niektóre wątki pozostają bez odpowiedzi, inne (KLUCZOWE!) zostają dosłownie urwane, zamknięte w kilku zdaniach. Czytając finałowe rozdziały, musiałem kilkakrotnie odkładać książkę na kilka głębszych wdechów, byłem bowiem w szoku (i nie był to wcale szok pozytywny).
Na przestrzeni czterech tomów Robert Szmidt udowodnił, że potrafi brawurowo kluczyć, zaskakiwać, plątać wątki i wyjaśniać je w pełen gracji i pomysłowości sposób… Finał serii jest bolesnym rozczarowaniem. Cykl zamyka się z głośnym hukiem i zdaje się, że jest zatrzaskiwany na siłę. Nie przynosi satysfakcji, w wielu momentach musi nam wystarczyć wyjaśnienie z gatunku „no bo tak”.
I na nic klamry fabularne, powroty do pierwszego tomu! I na nic piętrowanie kolejnych szczebli kosmicznego rozwoju (rzecz szalenie ciekawa już w pierwszym tomie, tutaj spotęgowana). Na nic te zdrady i dramaty! Na nic tajemnice przeszłości! Autor bezceremonialnie zamyka opowieść, jakby w połowie pisania spojrzał na zegarek i uznał, że pora się spieszyć, bo zostało już tylko kilka godzin do jakiegoś terminu…
I z jednej strony to zmienia wszystko, z drugiej jednak nie zmienia nic. Cykl, choć zakończony fatalnie, wciąż pozostaje dobrą opowieścią, przepełnioną sporymi emocjami, zwrotami akcji, zdradami i sojuszami… To jest półtora tysiąca stron dobrej zabawy, która co prawda kończy się źle, ale mimo to nie umiem o całokształcie po tym wszystkim myśleć z goryczą. Nawet sam ostatni tom jest całkiem dobry, aż do wkroczenia w ostatnie rozdziały, które każą to „dobry” wykreślać.
Wasz Paweł M
One comment
Eliminacja czarnych to priorytet warcabowy, nie szachowy.