Młodszego Brandysa polecano mi od dawna, ale jakoś nigdy się nie złożyło. Jego osobista legenda jest trochę niedobra, co w moich oczach czyni go jednak bardziej interesującym jako pisarza. I „Rondo” w pełni moją chłopięcą intuicję potwierdza.
Jego bohater kreuje fikcję, która w końcu wymyka mu się spod kontroli, a nawet go przygniata. W ogóle streszczona fabuła powieści zdawałaby się świetnym materiałem na farsę, ale Brandys robi z niej dramat człowieka uwikłanego w historię, człowieka, który znajduje spełnienie w smutnej pewności niespełnienia, wreszcie człowieka rozpaczliwie próbującego obronić swe człowieczeństwo.
Brandys analizuje mechanizmy powstawania historii i zawartość prawdy w tzw. prawdzie historycznej. Nie bez przyczyny życie splata się w tej powieści z teatrem, a bohater przekonuje się ostatecznie o prawdziwości maksymy Strugackich, że trudno być bogiem, a nawet pomniejszym demiurgiem.
Jest to również powieść o przemianie, choć w tym jednostkowym przypadku nie mogła się ona całkowicie dokonać – mimo że „Tom” poświęcił się dla Toli, potrafił zrezygnować z siebie, to jednocześnie nie był zdolny całkowicie otworzyć się na świat, do końca pozostał człowiekiem przeżyć wewnętrznych. I tak chyba Brandys wyobraża sobie rolę intelektualistów, przekraczających swą introwersję w moralnie słusznej służbie społeczeństwu. Sprawy moralne i intelektualne są bowiem zdaniem autora nierozerwalnie związane.
Brandys daje tu wielokrotnie wyraz swojemu ciężkiemu (i, jak dowodzi jego życiorys, nieco późnemu) rozczarowaniu ideologiami, programami; nie chce myśleć o świecie gotowymi systemami i gorąco chwali indywidualizm. A zatem „Rondo”, poza tym, że bada dwie urzędowe obsesje autora – relację między prawdą a fikcją oraz granice autokreacji, jest również prozą rozrachunkową, tyle że w mojej osobistej ocenie lepszą i prawdziwszą od chociażby propozycji Andrzejewskiego.
Co jeszcze? Otóż skutecznie dowodzi Brandys, że dla człowieka bez właściwości dramatyczne okoliczności mogą stać się katalizatorem i okazją do właściwości wytworzenia.
I tylko ta miłość wybrzmiewa tu trochę fałszywą nutą. Ale może właśnie tak jest z egocentrykami, że nigdy nie potrafią kochać w pełni i nawet gdy poświęcają się – jak bohater „Ronda” – dla drugiej osoby, w istocie czynią to dla siebie.
I choć powieść gdzieś po drodze niepostrzeżenie traci fabularny impet, ustępując pola obsesyjnej introspekcji i wałkowaniu wciąż od nowa wybranych etycznych dylematów, jest w tym nie mniej przekonująca, a całości patronuje trzeźwe spojrzenie autora-narratora. Brandys wie, że nie ma ludzi jednoznacznie dobrych ani złych, że człowiek jest po prostu sobą i że jedyne, co mu pozostaje, to nieustannie tego siebie kształtować na możliwie najlepszą modłę.
A ponieważ autor przeszedł jako człowiek bardzo długą i skomplikowaną drogę, znaczoną brzydkimi plamami, to właśnie w niego wolę się wsłuchać, a nie w bezwstydnie wybielających się tupeciarzy.
I płynie stąd nauka, by nie ufać ludziom, którzy nie zmieniają zdania, bo to znaczy, że nie myślą. Ale i uważać na ludzi, którzy zmieniają zdanie zbyt szybko, jak Władek Sznej, w pogoni za modą, a nie na skutek niezawisłego rozumowania.
A te Brandysowe pouczenia znakomicie domknęłaby rada, by nigdy nie ufać ludziom, którzy grzmią kategorycznie. Kto tak czyni, nie zna samego siebie. A kto nie zna samego siebie, jest niebezpieczny.
utracjusz
Zdjęcie pochodzi ze strony www.wojciechkarpinski.com i przedstawia Kazimierza Brandysa oraz Konstantego A. Jeleńskiego.