Jaka szkoda, że dziewiętnasty wiek miał tylko sto lat, myślę sobie nieraz, mógłby trwać do dziś i Bogiem a prawdą nie narzekałbym wcale. Przemysł przemysłem, romantyzm romantyzmem, a tak bardziej regionalnie: zabory zaborami, wszystko to niknie, bo ta wielka tajemnica i ten głód który nieśliśmy od samego początku – wszystko to znalazło się wreszcie w zasięgu naszej ręki i myśli! Opłynęliśmy w końcu cały świat, stawiając dzielne kroki na nowych ziemiach tak długo, aż nowych ziem zabrakło. Zostały jeszcze pewne wyzwania, wspięcie się na góry, dojście do biegunów, znalezienie źródeł ukrytych w nieprzebytych dżunglach, ale świat w końcu był nasz!
Tylko co począć, gdy wszystko, co możemy zrobić jest już w zasięgu naszego wzroku, kiedy podróż w dowolne miejsce jest tylko kwestią środków, czasu i uporu? Wyobraźnia musi dokonać podboju nowych terytoriów, kogo bowiem bawią przygody w dobrze znanym świecie – trzeba było postawić nogę na nowym lądzie rzeczy cudacznych i niestworzonych, rozciągnąć fantazjowanie na zupełnie nową dziedzinę. Tak na marginesie, teraz docieramy do podobnej granicy – o wszechświecie wiemy już dużo, bardzo dużo i patrząc w niebo widzimy rzeczy niestworzone, ale daleko przecież nie sięgniemy. Dolecimy do Plutona, wylądujemy na Marsie i tyle. Trzeba nam śnić sny nowe, dopóki nasze dzieci coś z tym patem nie zrobią.
Ale wracajmy do wieku XIX – stulecia, które z tym głodem „nowych snów” musiało się uporać. Musiał przyjść Verne i podobni (u nas Żuławski na przykład) i opowiadać o czymś więcej, o przygodach zaspokajających głód wyobraźni, przygody, fantazjowania wykraczających poza ten świat, który rozczarował nas tym, że dał się w końcu objąć wzrokiem. Stąd trwający do dziś wybuch fantastyki, wcale intensywny skoro mimo problemy techniczne, pierwsze kino wolało wystrzeliwać człowieka na księżyc, niż przyglądać się obyczajowym intrygom, cokolwiek prostszym do zobrazowania. Potężne są dziedzina i głody wyobraźni!
I w nurt ten wpisuje się pięknie H.G. Wells – pięknie, bo wkracza na nowe tereny tego fantazjowania, także skądinąd nowego. Nie wystarczy mu gdybanie o wielkich przygodach, o nieznanych, niedostępnych światach. Oczywiście znajdujemy wszystkie te elementy w jego Wojnie światów, ale staje się to zaledwie punktem wyjścia do pogłębionej, gatunkowej i cywilizacyjnej autorefleksji. Zamiast pisać o zdobywaniu fantastycznych obszarów, Wells postanawia zrzucić nam niebo na głowę – ta fantastyczna dziedzina wchodzi z butami w nasz świat i w nasze życia, dzieje się tu i teraz i nie jest to bynajmniej materiał do wesołego, pełnego przygód fantazjowania! Ta fantazja to, jakby powiedział pan Kurtz, zgroza! Zgroza! Wcześniej sami przeprowadzaliśmy inwazję, tutaj jesteśmy jej ofiarą!
Wygodnie rozsiedliśmy się w fotelu hegemona, owa pewność ogarnięcia całej ziemi, zrozumienia mechanizmów życia (i postawienie się na szczycie wielkiej życia piramidy) była przemożna, z resztą człowiek zawsze do podobnej pewności zuchwale dąży, w każdym wieku wpadając w pułapkę współczesności, każąca mu sądzić, że oto sięgnął punktu najwyższego, że wspiął się już na szczyt (i na pewność tę z politowaniem patrzeć będą kolejne pokolenia, utwierdzające się przy tym w swojej pewności dotarcia na szczyt). Tymczasem, jak pisałem, w powieści Wellsa niebo spada nam na głowę, brutalnie pozbawiając tego wyobrażenia o mocy i bycia na szczycie. Człowiek, król świata, zdobywca niezdobytego, zostaje tu zdegradowany do roli łownej zwierzyny.
Ale na tej degradacji autor nie poprzestaje – jego bohaterowie przerażeni są niehumanitarną eliminacją naszego gatunku, ten zaś dziwi się – czy sami nie żywimy się zwierzętami, czy nie tępimy ich tam, gdzie potrzebujemy przestrzeni do życia? Ano robimy tak i przecież nie uważamy tych działań za moralnie złe (o ile nie przekraczają one jakichś granic, okrucieństwo pozostaje okrucieństwem, bez względu na skalę). Jeśli przesuniemy tę skalę, okaże się, że zagłada ludzkości, rzecz skrajnie niehumanitarna, w odpowiedniej perspektywie nie będzie wcale zła. Bo czy złe jest rozbicie gniazda os na strychu, albo zjedzenie hotdoga na stacji paliw? (to nie jest pretekst do dyskusji o wegetarianizmie!). Wells wychodzi poza antropocentryczne myślenie, co w pełni doceniam, z czym jednak nie do końca się zgadzam – chyba jednak do końca będę się trzymał uniwersalności pewnych pojęć, takiego dobra i zła chociażby, uważając je za zjawiska zupełnie wyjątkowe i unikatowe, ale to też jest kwestia innej niż ta pisaniny. Pokory, pokory!, woła autor. Stojąc na samym końcu wieku wielkiego podboju, wielkiej inwazji, której dokonaliśmy na świecie, maluje inwazję, której sami ulegamy. Pokory, pokory! Dobrze posłuchać.
W pewnym sensie jest Wojna światów profetyczna – celnie zwiastuje upadek tej myśli, tej pooświeceniowej pewności, że wszystko da się ogarnąć rozumem, że empiryczna nauka lada moment wszystko nam wyjaśni. Ta pewność giganta, jakim była oświecona ludzkość wchodząca w XX wiek, już wkrótce miała zostać zgaszona, lada moment zaleją nas fale czarniejsze niż te, które Wells sobie wymyślił. Kilkanaście lat od ogłoszenia Wojny światów, Einstein wyskakuje z Ogólną Teorią Względności, w pierwszych dekadach nowego wieku pojawia się mechanika kwantowa i cała nasza fizyczna wiedza, którą z taką dumą nieśliśmy po Newtonie, musi zostać zweryfikowana. Nagle okazuje się, że jednak nie wiemy niczego, a w wielu dziedzinach po prostu dużo nam się wydawało. Ta nowa świadomość niewiedzy i niepewności, ogromu otaczającego nas świata, jest tym niebem, które spada nam na głowę, tą inwazją w racjonalny świat, w którym żyjemy. Gdzieś tam w górze huczą planety i wojny (jak pisał Herbert) i cały ten huk, grzmiący aż od Wielkiego Wybuchu nie daje nam spać. Wellsowy krzyk o pokorę i opamiętanie brzmi na jego tle jakby głośniej.
niesławny paweł m