Type and press Enter.

SARMACKI ATLAS GWIAZD NANIEBNYCH / WYPRAWA TRZECIA / CURSA

Na Cursę lecieliśmy przez dni dwadzieścia, bo to ciągle ta sama część nieba, jeno z drugiej strony od pasa oryjonowego, droga była tedy dwukrotnie dłuższa, niż wcześniej do Betelgezy. W czasie tym smutek, któregośmy z Henrykiem doznali po wypadkach ostatniej przygody, powoli gasł w nas, zastępowany dzień po dniu nadziejami nowych przygód, nowych światów niestworzonych, które nasze oczy jako pierwsze obaczą i zbadają! Jeśliby spisać nasze rozprawy i to jak pogodę ducha dzięki nim odzyskaliśmy, same konsolacyje senekowe musiałyby ustąpić świetności tym dziełom, nie podjęliśmy się tego jednak, mądrość bowiem najgłośniej wybrzmiewa w pustce i skromności, którą to cnotę, nad dyjament u siebieśmy oszlifowali. Po drodze chcieliśmy jeszcze na Baltazarię z pozdrowieniem zawitać, kogut mój nabrał jednak pędu takiego, że ledwieśmy zdążyli zobaczyć Alnilam, mignął nam przed oczyma jako zając na puszczy!

W końcu dotarliśmy do podnóżka oryjonowego. W kalendarzu stał dziewiąty lutego, rok Pański 1676. Cursa, choć wciąż olbrzymia i wzdęta jakoby, wydała nam się małą po bliskim zetknięciu z Betelgezą. Odetchnęliśmy tedy z ulgą, mając wciąż w pamięci tamtejsze gorąca i jęliśmy rozglądać się w poszukiwaniu globów nową gwiazdę okrążających. Planet było tu aż pięć, ale tylko jedna z nich do lądowania się nadawała, pierwsze dwie zbyt blisko gwiazdy krążyły, a za powrotem do pieca ognistego wcaleśmy nie tęsknili. Dwie najdalsze zaś wydały nam się wielkimi kulami gazowymi, a na kuli gazowej lądować niepodobna! Lądowaliśmy tedy na środkowej, choć ani błękitem, ani zielenią nas nie wabiła – cała czarnoszara, jako węgiel spod kotła, upstrzona jednak na całej swej powierzchni punktami jaśniejącymi. Wzięliśmy je za ogniska i z góryśmy przyjęli, że mieszkańcy tutejsi to naród pogodny i radosny, przy ogniu pieśni śpiewający. Naszkicowałem tedy pięć orbit na mapie mojej, nazw jeszcze jednak nie wymyśliłem, zostawiłem to na potem. Teraz przyszła pora lądowania – dla piękna owych ognisk, wybraliśmy nocną stronę na pierwsze z nimi spotkanie!

Już z daleka okazało się, że jasne punkty to żadne ogniska, tylko osady olbrzymie, dziwnym światłem jaśniejące, lud tutejszy wielce musiał być tedy oświeconym! Wylądowaliśmy w pobliżu jednej z osad, jako że straciłem świetny swój kaftan z wymalowanym orłem podczas ostatniej przygody, na nowe ziemie wkraczać musiałem bez sztandaru. Grunt był tu zresztą twardy, metaliczny, jakby płyta metalowa, nic więc dziwnego, że drzew ni krzewów w pobliżu nie uświadczyliśmy, ale nawet gdybyśmy uświadczyli, nie mielibyśmy czasu przyglądać się im, takie wrażenie zrobiły na nas budowle tubylców! Wielka osada z budynkami wyższymi od drzew najświetniejszych jaśniała milionem świateł, jako ćmy przyciągając nas do siebie; ruszyliśmy tedy raźno, nie spodziewając się jeszcze tarapatów jakie czekały nas ukryte w tym blasku niemożebnym.

Naród tutejszy to przedziwne machiny, jakby zbroje rycerskie na własnych nogach stąpające, a każda w innym kształcie – jedne miast nóg mają taśmy dziwaczne i suną nimi po ziemi, drugie nóg mając nadmiar, pająkowym suną krokiem, insze, jak Pan Bóg przykazał, na dwu nogach kroczą, jeszcze inne nie kroczą wcale, jeno w powietrzu się unoszą. I tak samo jest z rękami u tego plemienia: jedne machiny rąk nie mają wcale, insze wymachują rąk bezlikiem! Jedne głów nie mają, ślepiami świecąc prosto z torsów, insze łby mają zdobione prętami metalowymi, jeszcze insze za przyłbicami metalowymi kryją oblicza. Naród to dziwaczny, w kształty przebogaty, ruszyliśmy więc w te pędy, by z bliska go poznać! Stanąłem przed nimi z wciągniętym brzuchem i podkręconym wąsem i jąłem przemawiać: w imię Boże dołączam tę ziemię stalową w poczet ziem Rzeczypospolitej, wielki przy tym zaszczyt czyniąc jej mieszkańcom! Cieszcie się albowiem przynoszę wam cywilizacyję i…

Skończyć jednak nie zdążyłem, jakiś psubrat zdzielił mnie w ciemię, tak że padłem bez ducha tak, jak stałem! Szkoda klątw na ten naród psich synów, powiem tylko, że w więzieniu bezprawnie i bezbożnie mnie, dobrego chrześcijanina, razem z moim kogutem zamknęli, blaszani ci grubianie! Spędziłem tam dzień cały, pięściami waląc w ścianę stalową, bez skutku dopominając się jakiejkolwiek uwagi i dopiero po upływie przynajmniej kilku godzin zjawił się jeden z tych zbrodniarzy, skonstruowany jakby na obraz człowieczy, bo i ręce i nogi miał w liczbie właściwej, oblicze jeno chował za przyłbicą żelazną, dwoma świecącymi ślepiami, niby bazyliszek zza niej strasząc.

Stanął przed nami i przemówił… piękną polszczyzną! Zaskoczenie moje było tak wielkim, że aż na ziemię upadłem! Jął mi tedy tłumaczyć ten oprawca, że mają tu wielki mózg maszynowy, machinę tak ogromną i tak mądrą, że wystarczyło jej tylko mowę moją pokazać aby ta, wielkim, kosmicznym rozumem swoim wzdłuż i wszerz ją zmierzyła i wywiedziała się z niej wszystkich rzeczy, poznając przy tym ją całą, tylko na podstawie kilku słów, którem wypowiedział! Mało tego – tłumaczył mi dalej, że machina owa, klamot bezbożny, wysnuć miała z ciała mojego badaniami djabelskimi, całą historię rodu człowieczego! Słuchałem tedy z zaciekawieniem ale już po kilku zdaniach gromkim śmiechem wybuchnąłem – prawił mi ten cymbał brzmiący o tym, że człowiek to jest owoc miljonów przemian i że po drodze był i małpą i szczurem i gadem i płazem i rybą nawet! A cały początek ma się mieścić niby w bakcylu tak małym, że go gołym okiem nie ujrzysz! Poprawił mi humor ten żartowniś, mówię mu tedy pukając się w czerep, że jak czegoś nie widać, to tego nie ma zwyczajnie, a swój początek bierze ród człowieczy od Adama i Ewy, a nie od jakich mikrych bakcyli! Wyzwałem go tedy od łbów zakutych (słusznie zresztą, w końcu łeb chował za arkuszem żelaznym) i niczego więcej słuchać nie chciałem! Oznajmił zatem, że przyjdzie znów, gdy zgłodnieję i wyszedł, samych nas w ciemni zostawiając.

Wrócił, jak obiecał, po kilku godzinach, wszystko chcąc ładnie wyjaśnić. Jako, że rzeczywiście zgłodniałem, dałem mu posłuch, pod warunkiem że będę mógł nadstawiać ucha jedząc. A oto jaka była mowa jego, dziwnie blaszana, wypowiedziana bez emocji najmniejszej; przytoczyć mogę ją dokładnie, dzięki doskonałej pamięci mego wierzchowca:

Mości Sobieski, Mości Henryku. Macie zaszczyt wziąć udział w wielkim projekcie, przerastającym wszystkie przedsięwzięcia jakie wszechświat dotąd widział! Jesteście do tego przymuszeni, ale gdy tylko poznacie wzniosłe idee za pracą tą stojące, zrazu weźmiecie się do roboty, dziękując przy tym za to jarzmo słodkie!

Planeta na której gościcie, zwała się kiedyś Otylią, wygląd jej odmiennym był od tego, którym wita was dzisiaj – cała pokryta zielenią drzew i błękitem oceanów, jaśniała jako klejnot pośród swoich sióstr na orbicie między nimi. Mieszkańcy jej, Otylianie, tym się wyróżniali spośród wszystkich istot kosmicznych, że ważyli okrutnie dużo – jeden Otylianin ważył tyle, co dwa tuziny Ziemian i każdy, bez wyjątku, był z wagi swojej dumny i szczęśliwy. Współczuli tedy Otylianie inszym istotom kosmos zamieszkującym, że ważą tak niewiele. Waga była dla nich największą cnotą i świętością, prędko tedy jęli oddawać jej cześć, pielgrzymując do gwiazd największych i dziur czarnych, wszędzie świątynie stawiając i nauczając, że nie ma inszego zbawienia, jak przez obżarstwo jedynie! W myśli ich zrodził się tedy plan niesłychany – postanowili zbudować gigantyczną wagę i dla celów religijnych zważyć całą galaktykę.

Przedsięwzięcie to wymagało pracy kilku pokoleń Otylian, ale w końcu skończyło się sukcesem – dzień ważenia galaktyki nazwali oni Dniem Wielkiego Pomiaru i traktowali, jak wielkie święto – zebrali się w swoich ogrodach i świątyniach, z niecierpliwością wyczekując owoców tego wielkiego pomiaru. Gdy tylko poznali wyniki, ich święto zamieniło się w żałobę. Okazało się bowiem, że galaktyka waży za mało i to zdecydowanie za mało!

Co począć z tym wielkim dramatem? Trzeba było galaktykę dociążyć, tak, by ta mogła się równać ze swoimi siostrami, które, zgodnie z obliczeniami, ważyły nawet kilka razy więcej! Powstał zatem projekt karkołomny – wypełnijmy całą galaktykę ciemną materją! – uchwalili jednogłośnie wszyscy Otylianie w walnym, ogólnoplanetarnym głosowaniu. Produkcja ciemnej materji okazała się przedsięwzięciem zgoła karkołomnym, wymagającym pracy tak gargantuicznej, że do wykonania tego zadania zbudowali Otylianie wielki mózg machinowy, który tylko jedno miał za zadanie – stworzyć odpowiednie plany i wypełnić całą galaktykę ciemną materją! Stworzył tedy całą armię pomniejszych machin, wyciął wszystką roślinność otyliańską, wszystkie morza osuszył, potrzebował bowiem każdego, najmniejszego nawet skrawka ziemi, by móc się ze swego zadania wywiązać.

Samych Otylian spotkał los ponury – wobec braku zieleni i zrujnowanej przyrody i ich samych spotkać musiała zagłada. Byli na nią jednak przygotowani, a nawet cieszyli się z niej, wiedząc, że giną w imię wielkiego projektu i dzięki ich poświęceniu wielkie dzieło dociążenia galaktyki, zostanie ukończone. Dziś zaszczyt pomocy w tym wielkim dziele, spotyka także i was, drodzy goście! Każda niespodziewana para rąk… i skrzydeł do pracy, sprawia, że jesteśmy coraz bliżsi dokonania naszego wielkiego dzieła! Jeśli jesteście już syci, ruszajmy do dzieła. Jestem Waszym przewodnikiem i pomocnikiem, wszystkiego Was nauczę!

Szybko jasnym stało się, że wyboru wielkiego nie mamy i jeśli tylko jeść chcemy (a jeść chcieliśmy bardzo, bo to czynność wysoce jest pożyteczna)  w tym, co okrutnik ten zaszczytem nazwał, wziąć udział musimy, choć Bóg mi świadkiem, że żadnego zaszczytu w dociążaniu galaktycznym nie widzieliśmy. Od tej pory dni nasze jęły, niby koźlęta z jednej kozy zrodzone, wyglądać tak samo. Znój nasz odbywał się w wielkiej faktorii, będącej jednocześnie naszym więzieniem, czemu dziwiliśmy się z początku, ale wkrótce okazało się, że każdy tutejszy budynek przerobiony został na manufakturę, tak, że nawet chaty, w których myślące machiny zamieszkiwały, miały tylko jedno pomieszczenie poświęcone poczywaniu, reszta izb tętniła od rana do nocy odgłosami ciężkiej pracy. I wszystko tej pracy poddanym było, na żadne marnotrawstwo tu nie dozwalano, poza pracą mieliśmy tedy jeno kilka godzin dla snu i małe przerwy na strawę. Już pierwsze dni umęczyły nas niemożebnie. Po dniach dziesięciu, idąc na spoczynek zgodnieśmy orzekli, że plan ucieczki zmajstrować trzeba!

Dla przyszłych uczonych zagadnienie ciemnej materji badających, spisuję krok po kroku, jak wyglądał sposób jej powstawania: wielkimi barkami naniebnymi zwożono tu zwyczajną materję z inszych światów, gwiazd i planet. Była to materja czasem gazowa, czasem ciekła, czasem stała, czasem niby piec gorejąca, czasem chłodna jak noce na zimnych ogrodników! Trafiała pierwej do wielkiej manufaktury, gdzie topioną była i w wielkie bryły odlewana. Gdy ostygła, wozami bezkonnymi rozwożono ją do manufaktur mniejszych, takich, jak ta, w której z Henrykiem znoje swe męczenniczośmy znosili. Pracowało tu z nami ze stu albo i więcej nieszczęśników podobnych nam – gości z innych światów, co na ziemi tej nieszczęsnej, z ciekawości dla jej świateł lądowali. Praca nasza polegała na tym, że każdy z nas dostał pędzel i pędzlem tym, w farbie czarnej unurzanym, musieliśmy malować przetopione bryły materji, tak, by ze zwyczajnej materji, stawała się materją ciemną. Potem, pomalowaną już materję brano z powrotem na barki naniebne i w kosmos wieziono, by wyładować je w odpowiednich miejscach. I choć obaj przyznaliśmy, że przedsięwzięcie to nad wyraz imponujące, karkołomne i gigantyczne, jednak, mimo tego podziwu, wcale nie chcieliśmy marnować życia na wymachiwanie pędzlem – zwłaszcza Henryk, który, miast pędzla używał własnych skrzydeł!

Zrodził się tedy plan pierwszy – ukryć się między bryłami ciemnymi, tak, by sami oprawcy nasi wywieźli nas z tej planety nikczemnej. Obmierzłe te machiny zniweczyły jednak nasze starania, dostrzegając nas chowających się między blokami wielkimi. Niczegośmy nie wskórali także protestem głodowym, ani skargami i powoływaniem się na protektorat królewski. Te łby niechrzczone niczego nie robiły sobie nawet wtedy, gdy zagroziliśmy słaniem skarg do Rzymu! Krnąbrność niepojęta! Przewodnik nasz był jednocześnie strażnikiem całej naszej manufaktury i choć na pytania wszystkie odpowiadał grzecznie i gniewu nie przejawiał, nawet gdyśmy pracy odmawiali, był machiną nieugiętą i nawet na palec nie dało się przesunąć wyznaczonych przezeń zasad. Pytany o imię dziwił się wielce tej tradycji noszenia imion i nazw jakichkolwiek, podał przy tym długi jako stonoga ciąg cyfr, który uważał za prawidłowe i ładne nazwanie. Rzecz jasna spamiętać się go nie dało, nawet doskonała pamięć henrykowa była tu bezsilną.

I tak, po miesiącu dopierośmy sklecili plan porządny, który miał dać nam wolność, plan tak prosty, że aż trudno uwierzyć, żeśmy go wcześniej nie przeprowadzili. Zaczęliśmy od tego, że przez dni kilka okazywaliśmy zwiększoną pogodę ducha, śpiewając przy pracy, tańcząc, wszem wobec ogłaszając, jakże radosną i zaszczytną jest ta praca, tak wielkie dobro całej galaktyce czyniąca! Zażądaliśmy też podwójnych porcji strawy, nie tylko po to by mieć siłę, ale i po to by nasza własna masa coraz większą się stawała, a wraz z nią galaktyka cała! Po dniach kilku zwróciliśmy się do naszego nadzorcy o imieniu niespamiętanym, taką mu oto prośbę wystawiając: pozwól o zacny wodzu metalowy, pracować nam dłużej! Niechby i pół nocy dłużej! Tak bardzo śpieszyło nam się, aby Droga Mleczna cięższą była! Widząc nasz entuzjazm, pludrak ten blaszany zrazu przystał na naszą propozycję dłuższej pracy, słuszniejsze jadło do tego obiecując, cobyśmy z sił nie opadli!

Gdzie się człowiek spieszy, tam się djabeł cieszy, stwierdziliśmy z Henrykiem (nie wiedząc przy tym, czy powiedzenie to odnosi się także do kogucich pośpiechów) i uznaliśmy, że uciekać będziemy nie pierwszej nocy, ani nocy drugiej, tak by jeszcze bardziej uśpić czujność naszej straży. Po kolejnych pięciu dniach udała nam się ta sztuka na tyle, że cudaczny nasz opiekun zostawił nas bez nadzoru, wierząc doskonale w pełne nasze nawrócenie, które legitymowaliśmy brzuchami z przejedzenia wzdętymi! Gdy tylko zniknął, hyc!, wskoczyłem w kadź z farbą czarną i kogut razem ze mną, tak że w mig staliśmy się niewidocznymi, nawet w blasku wszystkich świateł faktoriowych! Przez otwarte drzwi, które tamten po raz pierwszy od początku naszej katorgi zostawił, zupełnie przekonany o naszej wierności, czmychnęliśmy na zewnątrz, odbiegli od miasta na blaszane pustkowie i odfrunęli w czarne, usiane gwiazdami niebo!

Śmialiśmy się jeszcze długo, nie zważając nic a nic na czerń pokrywającej nas farby! Pościgu się nie obawialiśmy – ścigać nas byłoby dla machin owych stratą czasu i energii, którą lepiej przeznaczyć na dalsze wypełnianie świętej misji tuczenia galaktyki. Któż nam uwierzy, gdy powiemy mu, żeśmy podstępem sprytnym w pole wyprowadzili największy mózg całego kosmosu?! Ale wszystko to jest prawdą! Nie znajdziesz większej broni nad nadgorliwą pracowitość!

Mimo wszystkie złe przygody, które spotkały nas na Otylii, odlatywaliśmy w humorach dobrych, z pełnymi brzuchami i mnóstwem zapasów, gotowi na kolejne przygody – w końcu po prawie dwu miesiącach niewolniczej pracy, możemy spodziewać się tylko odmiany na lepsze! Wąsa tedy podkręciłem, kogut grzebień nastroszył i ruszyliśmy przed się, czekając aż farba wyschnie i się wykruszy.

rzecz przepisał niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *