Historia fikcji naukowej ma piękne rozdziały, a im dalej sięgniemy, tym ciekawsze rzeczy znajdziemy. Zmieniająca się z czasem wizja świata, konsekwencja odkryć i myśli, zachowuje się w twórczości fantastycznonaukowej jak owady w bursztynie. Jak pięknie naiwne są te wizje młodego Dicka, w których na Wenus leci się przez kilka godzin. Albo pomysły Żuławskiego, który pakuje bohaterów do armatniej kuli i wystrzeliwuje ich na Księżyc! No i Verne z nieznanymi światami czekającymi tuż za rogiem. Gdzieś między nimi stoi Herbert George Wells i niby doskonale wpasowuje się w to towarzystwo, ale z drugiej strony dość mocno się w nim wyróżnia. Nazwałbym go prekursorem tego, co dziś nazywamy hard science fiction.
Książki, którymi najmocniej wpłynął na kulturę: Wehikuł czasu, Wojnę światów czy właśnie Wyspę doktora Moreau, spisywał Wells w ostatniej dekadzie XIX wieku i duch tego stulecia jest u niego doskonale wyczuwalny. I chodzi tu nie tylko o tę racjonalną pewność, że mamy wszystkie narzędzia by poznać i zrozumieć świat, z którą w pierwszych dekadach XX wieku bez litości rozprawili się Einstein, Heisenberg, Schrödinger i inni. Wells garściami czerpie z osiągnięć nauki swojej epoki i nawet jeśli jego wizję świata uznamy za przeterminowaną i minioną, to jego pisania z pewnością nie da się nazwać naiwnym; nawet jeśli wyobraźnia pcha go dość daleko i każe pisać o inwazji mieszkańców Marsa, ten do ich opisu korzysta z terminologii i wiedzy anatomicznej, przez co najeźdźcy zdają się być racjonalnie osadzeni w tym świecie – nawet jeśli nie prawdziwi, to jednak, jakimś cudem, prawdopodobni.
I tak samo mają się rzeczy w Wyspie doktora Moreau. Istniejąca zawsze, nieprzekraczalna granica między ludźmi i zwierzętami, do tej pory niezagrożona, zachwiała się pod wpływem teorii Darwina, droga do gdybania o granicy między tym, co ludzkie a tym, co zwierzęce stanęła otworem – już nie jako fantastyka, a fikcja – rzecz bardziej możliwa, osadzona w nauce i myśli epoki. Gwałtowny rozwój biologii i anatomii powoli zasypywał kolejną przepaść, dowodząc, że podobieństwa ludzi i zwierząt to nie tylko kwestia przeszłości, ale też stanu obecnego. Wyobraźnię tłumów rozbudzały przypadki pokroju Mądrego Hansa – konia potrafiącego „liczyć” (choć Hans to jest sprawa o kilka lat późniejsza). Zbiegło się to w czasie z rosnącą popularnością fantastyki naukowej – doskonale realizującej postulat głoszący, że „świat to za mało”. W końcówce XIX wieku, pozostało jeszcze tylko zdobycie biegunów, wejście na kilka gór, popłynięcie na dno morza – jeszcze kilka kroków i świat okaże się być miejscem szalenie nudnym i nieznośnym! Trzeba zatem ostro fantazjować, fantazjując zaś zapuszczać korzenie w myśli racjonalnej, nadawać całemu procesowi pozór prawdopodobieństwa.
Pisze więc Wells o młodym podróżniku, Edwardzie Prendicku, trafiającym na tajemniczą, zaludnioną dziwnymi mieszkańcami wyspę. Poza dwójką Europejczyków – doktorem Moreau i jego asystentem Montgomerym, wszyscy mieszkańcy wydają mu się w dziwny sposób zdeformowani, dzicy, nieludzcy. Kolejne rozdziały dość szczelnie wypełnia groza, towarzysząca odkrywaniu prawdy o tym, co się właściwie na wyspie wyprawia i bohater sam już w końcu nie wie, czy bardziej bać się dzikich bestii, w które wtłoczono fragmenty ludzkiej natury, czy też szaleńca, bez reszty oddanego swojemu dziełu.
No ale nie idzie tu przecież jedynie o fantazjowanie nad przekraczaniem pewnych granic – science-fiction z czasem staje się coraz wyraźniej komentarzem zastanego świata, wydarzeń, człowieka i u doktora Moreau dobrze to widać. Ważne są tutaj dwie sceny. W pierwszej Moreau wyjaśnia bohaterowi pobudki swoich działań – ciekawość, wielka rola w historii nauki, podniosłe ideały, wobec których cierpienie maleje do nikłych rozmiarów. Zauważyć trzeba, że osoby mówiące o cierpieniu w imię ideałów, zazwyczaj mają na myśli nie swoje, a cudze poświęcenie. Ciekawe. W drugiej ze scen Prendick ucieka w busz, przerażony nieludzkimi praktykami swoich gospodarzy, schronienie znajduje wśród ofiar-owoców owych „doniosłych” eksperymentów. Siedzi i rozmawia z nimi w ciemnej grocie i w tych prymitywnych zdaniach, które tamci wypowiadają, znajduje pewien niezwykle ludzki element – strach przed zezwierzęceniem. Mieszkańcy wyspy, jak mantrę powtarzają szereg przykazań zabraniających im zwierzęcych zachowań, kurczowo trzymają się tych symbolicznych ludzkich cech – wyprostowanej postawy, łagodności, mowy – jakby za wszelką cenę próbując zachować człowieczeństwo.
W zestawieniu tych dwu scen ciężko nie dopatrywać się pewnej krytyki. Czy autorowi chodziło bardziej o jako taką kondycję człowieka końcówki wieku (wiadomo, koniec stulecia, czas ogólnoludzkiej autorefleksji), czy też o ten pęd z jakim bezrefleksyjnie wbiegamy w naukę, zawsze gotowi do kolejnych poświęceń? – tego rzecz jasna nie wiem, choć komentarz dotyczący etyki w nauce wydaje się być dość oczywistym. Dość jasnym jest jednak, że bardziej ludzkie i etyczne wydają się te wystraszone stwory siedzące w ciemnej jaskini, niż światły przedstawiciel cywilizowanego świata.
Upływ czasu dodał książce Wellsa dodatkowych znaczeń. Dziś, niemal ćwierć wieku po tym, jak sklonowano pierwsze zwierzę, a przed otwartym eksperymentowaniem na człowieku powstrzymują nas jedynie zasady etyczne, eksperymenty i okrucieństwo Moreau robią niezwykłe wrażenie. W zeszłym roku w Chinach przyszła na świat pierwsza, genetycznie zmodyfikowana dziewczynka. Spotkało się to rzecz jasna z oburzeniem, co nie zmienia faktu, że nauka zrobiła krok do przodu, a możliwość manipulowania genami i człowieczeństwem, wcześniej przeniesiona z dziedziny fikcji do dziedziny prawdopodobieństwa, teraz z obszaru prawdopodobieństwa przeskoczyła w jak najbardziej realną prawdę. Czy nowe możliwości okażą się cudem, czy koszmarem, to się dopiero okaże, dyskusja na temat etyki w genetyce to jest szalenie ciekawy temat, no ale wracajmy do Wellsa!
Dzięki temu przejściu z prawdopodobieństwa do rzeczywistości, jego książka wydaje się być nawet bardziej aktualna dzisiaj, niż była w momencie wydania, niemalże 125 lat temu. Jak pisałem już wcześniej – pragmatyczne i rzeczowe podejście do opowiadania sprawia, że Wyspa w żadnym miejscu nie wydaje się nam być dziełem naiwnym, nieco archaicznym, owszem, przez dziewiętnastowieczną scenografię. Jednak sama historia, poruszane zagadnienia, jak i poszczególne elementy składowe (chociażby wiarygodność prymitywnego, zwierzoludzkiego społeczeństwa) robią piorunujące wrażenie.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
Książka w nasze rączki trafiła wprost z Wydawnictwa Vesper, dziękujemy!
Wydanie zawiera ilustracje autorstwa Giuseppe Garibaldiego Bruna, robią niezwykłe wrażenie, w tekst wplotłem kilka zdjęć.