Type and press Enter.

OSTATNI BRZEG / NEVIL SHUTE

Postapokaliptyczne książki to zazwyczaj historie ludzi, którzy stracili wszystko. Scenografią jest tu zazwyczaj spustoszony świat, w którym rozkład sił ustala się na nowo, zaś położona na łopatki ludzkość zabiera się za próby odbudowy starego ładu. Próby w zasadzie zawsze skazane na niepowodzenie, w końcu nowy świat rządzi się nowymi zasadami – przemocą, walką o przetrwanie, rozpaczliwą kopaniną o pozostałe zapasy. Tak to wygląda zazwyczaj, ale w przypadku Ostatniego brzegu sprawy mają się inaczej, może nawet odwrotnie niż zazwyczaj, co sprawia, że książka Nevila Shute’a jest chyba najlepszą postnuklearną historią, na jaką w ogóle trafiłem.

Tak w zasadzie to nie jest postapokalipsa, raczej preapokalipsa. Tutaj jeszcze nikt niczego nie stracił – Ostatni brzeg opowiada historię ludzi, którzy mają jeszcze wszystko do stracenia i kilka miesięcy życia przed sobą. Shute w telegraficznym skrócie szkicuje przebieg najkrótszej wojny w dziejach ludzkości, wojny, która paradoksalnie doprowadziła do tej ludzkości zagłady. Północną półkulę rozorały nuklearne wybuchy, a czego nie zniszczyły same bomby, załatwiła rozprzestrzeniająca się fala radioaktywnego opadu, zmierzająca powoli na południe. Dwa lata później, dzień po Bożym Narodzeniu, gdzieś w okolicach Melbourne budzi się komandor porucznik Peter Holmes, spogląda na swoją żonę i niedawno narodzoną córkę, potem zaś na kalendarz i myśli sobie: „jeszcze kilka miesięcy”. Zaczyna się Ostatni brzeg.

I tam, gdzie inni autorzy stawiają nacisk na wszystkie atrakcje powojennego, trawionego atomem świata, tak by zafundować czytelnikowi postnuklearny, pełen wrażeń rollercoaster, Shute pokazuje życie do szpiku kości normalne, codzienne, piękne. Jego bohaterowie muszą co prawda raz, czy dwa wypłynąć łodzią podwodną na dalszą misję, ale relacje z tych wypraw są nad wyraz zdawkowe, bo ważne jest tutaj tak naprawdę to, że w domu na pana Holmesa czeka pani Holmes z córką i ich ogródek, który postanowili uprawiać aż do końca, sadząc w nim kwiaty, które wyrosną, gdy ogrodników już nie będzie. Jest jeszcze kapitan Towers, Amerykanin, młody wdowiec, wyobrażam go sobie jako Brada Pitta z Furii. Po przypłynięciu do Australii poznaje Moirę, młodą dziewczynę, która z braku nadziei, z pełnym zapałem oddaje się piciu Brandy. I powoli kwitnie wokół nich coś między przyjaźnią a miłością. Jest też John, młody fizyk, daleki krewny Moiry. Za bezcen kupił sobie ferrari i ćwiczy wyścigową jazdę. Tę rolę koncertowo odegrał w mojej głowie Erwin Schrödinger, pięknie prezentujący się za kierownicą sportowego auta.  

Świat się powoli kończy, ale nie jest to wcale straszne. Kapitan i młoda dziewczyna pływają żaglówką, świeci piękne słońce, plaża jest złota, woda pięknie niebieska, bawią się i śmieją, wpadają do wody i śmieją się dalej. Młode małżeństwo przekopuje swój ogródek, z radością patrzy, jak kwitną narcyzy. Schrödinger zaś zapisuje się na ostatnie w dziejach ludzkości Grand Prix, w którym, być może ma nawet jakieś szanse. I wszystko to jest piękne i dobre. Podczas lektury, mimo czarnych chmur gromadzących się powoli nad mieszkańcami Ostatniego brzegu, towarzyszyła mi pogoda i dobre odczucia, wręcz rozczulenie, towarzyszące wszystkim tym zastygłym w bursztynie, przeżywanym przez bohaterów chwilom. Taki już urok rzeczy, które robi się po raz ostatni. Taka cisza przed burzą. Wyjątkowo cichą burzą.

I choć jest to opowieść o końcu świata, to ten koniec, ta śmierć jest tylko pretekstem do opowiedzenia o tym, jak dobre jest życie z wszystkimi jego utensyliami. Bez żadnych dodatkowych haczyków, bez silenia się na wielkie przemowy, na podkreślanie podniosłości wszystkich wydarzeń, bez trzymającej w napięciu akcji, bez sztampy i napompowania. Bo po to jest literatura, żeby pokazywać rzeczy i duże i małe, koniecznie prawdziwe, nawet jeśli zmyślone. Mnie chyba jednak bardziej pasują te małe rzeczy. I najlepiej jeśli całość spisana jest małymi literami.

Więc i ja nie będę pisał żadnych beznadziejnych stwierdzeń, że i my czekamy na ostatnim brzegu i choć idzie burza, to i tak jest pięknie. Proszę sobie wziąć tę książkę, z całą jej lekkością i z całym jej ciężarem i sobie ją po prostu przeczytać. Pocieszyć się trochę, trochę się posmucić, to jest bardzo dobrych 339 stron, proszę wierzyć mi na słowo. Pozdrowienia!

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

książkę, do testów na ludziach dostarczył Dom Wydawniczy Rebis, któremu ślę dzięki i pozdrowienia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *