Type and press Enter.

DYSKI, SMOKI I BOHATEROWIE / PRATCHETT / STRAŻ! STRAŻ!

Wracam do czytania Terrego Pratchetta. Ostatnio do czytania miałem podczas lektury Straż! Straż!, to jest w marcu 2015. A dokładniej dwunastego marca 2015 roku. Doczytywałem ją wtedy do końca w autobusie, mając przy tym niezły ubaw, jak zwykle przy książkach Terrego, których czytałem wówczas całkiem sporo. Więc doczytałem, radośnie wróciłem do domu, odgrzałem obiad i zasiadłem do internetu, a tam wiadomość: Terry Pratchett nie żyje. Zamiast jeść obiad zadzwoniłem do jednej siostry, potem do drugiej i trochęśmy pogadali, trochę się pośmiali, trochę łezek się pokulało, potem jadłem zimne.

Przez to wszystko książka o straży miejskiej z Ankh-Morpork zajęła w mojej pamięci, a zapewne także w serduszku, wyjątkowe miejsce. Jak to się stało, że potem zrobiłem sobie niemal siedmioletnią przerwę z książkami sir Terrego, nie mam pojęcia. No ale wracam, wracam i to od razu do źródła, od razu do przygód Kapitana Vimesa, jego podwładnych, wyjątkowo niekompetentnego tajemnego bractwa, oraz przyzwanego przez nie smoka – ileż zabawy, trzymajcie mnie!

Dla tych, co nie wiedzą co i jak, bo przecież zawsze znajdą się tacy, małe wprowadzenie – bo gdy mówi się o książkach Pratchetta kilka rzeczy trzeba wiedzieć, co by się nie pogubić. Pratchett pisał fantastykę, której głównym i najważniejszym elementem było absurdalne poczucie humoru – to właśnie absurd z humorem zawsze wiodą tutaj prym, zatem nie trzeba być szczególnym fanem fantastyki, by w tej pisaninie się rozkochać, wystarczy nie być nudną pierdołą. Po drugie – jego książki mieszczą się w ramach uniwersum, które autor nazwał Światem Dysku. A nazwał je tak, ponieważ świat, w którym toczą się kolejne przygody, ma postać płaskiego dysku osadzonego na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na grzbiecie kosmicznego żółwia przemierzającego wszechświat. Światem dysku, w zależności od widzimisię autora rządzą naprzemiennie magia i absurd.

Akcja Straży! Straży! Osadzona jest w pięknym (albo przynajmniej osobliwie pięknym) mieście Ankh-Morpork, które bywalcy Płaskiego Świata dobrze znają jako najbrudniejsze, najbardziej niebezpieczne i dziwaczne miasto na świecie, z ulgą przyjmując tę okoliczność, że leży w innym niż nasz świecie. Jedna z pierwszych scen: zakapturzona postać, członek tajnego bractwa stoi przed bramą i zamienia z odźwiernym tajne hasła, pierwszych dziesięć haseł się zgadza, jedenaste lekko się różni, okazuje się, że pomylił bramy. Podchodzi więc do kolejnej i tam znów przez kilka minut prowadzi tajny dialog by w końcu zostać wpuszczonym. Rozpoczyna się tajemnicze zebranie, którego uczestnicy jednogłośnie dochodzą do wniosku, że trzeba obalić władzę, która okrutnie ciemięży i wyzyskuje środowiska pracownicze. Dochodzą też do wniosku, że najlepszym na to sposobem będzie poszperanie między wymiarami i przyzwanie smoka, który zdemoluje pół miasta. Cóż, jak pamiętamy z historii, rewolucje nie zawsze opierały się na najlepszych pomysłach. Entuzjazm tłumu robił większą część roboty.

W kolejnych scenach poznajemy tytułową straż, która po zwerbowaniu wyjątkowo prostodusznego, uczciwego i rosłego młodzieńca, liczy już sobie całe cztery osoby i pełniłaby w mieście zapewne jedynie ozdobną funkcję, gdyby nie była małą galerią zakazanych mord i partactwa. Zatem zamiast funkcji ozdobnej odgrywa ona raczej rolę pośmiewiska. No bo co ma robić straż miejska w mieście, w którym legalnie działają gildie złodziei i skrytobójców? Niestety (a może na szczęście) młody rekrut słyszał o czymś takim jak prawo i – ku przerażeniu swoich zwierzchników – zaczyna to prawo egzekwować. Jego pierwszą ofiarą jest herszt gildii złodziei, którego aresztowanie budzi powszechne zdziwienie i niezrozumienie: dlaczego go aresztował? Czy tak się godzi?! Cała fabuła nieuchronnie prowadzi do spotkania się tych dwu wątków – nieudolnej straży miejskiej oraz jak najbardziej udolnego, a w dodatku ziejącego ogniem wielkiego smoka.

Całkiem niezła zabawa na pierwszy rzut oka, zwłaszcza, że autor nie marnuje żadnej okazji na wykoślawienie opowieści, wciska żarty, gierki słowne i inne temu podobne w niemal każdy akapit, niezła to gimnastyka dla skostniałych na poważnych lekturach mózgów. Moim faworytem jest chyba scena, w której bohaterowie dochodzą do wniosku, że pewne ryzykowne przedsięwzięcie powiedzie się tylko wówczas, gdy szanse powodzenia wyniosą równe jeden do miliona. I żeby zbliżyć się do tego prawdopodobieństwa, postanawiają, że zadanie wykonane będzie podczas stania na jednej nodze, z hełmem założonym tyłem do przodu i z chustką w ustach. Wówczas prawdopodobieństwo maleje, a zatem – zgodnie z wymyśloną na szybko logiką – szanse rosną!

Ale Pratchett jest wart czytania nie tylko ze względów rozrywkowych. To był przede wszystkim szalenie błyskotliwy i celny komentator rzeczywistości, czego nie da się przeoczyć w tutejszych monologach o sprawowaniu władzy nad tłumem i o władzy jako takiej. Ludzie wiele dadzą, żeby rzeczy toczyły się po ich myśli, żeby między prawdziwym obrazem świata a światem w ich rozumieniu stał znak równości, nawet jeśli trzeba będzie jakoś nagiąć ten prawdziwy obraz świata na potrzeby swojej wersji wydarzeń. Poza tym stara prawda o tym, że rewolucja pożera własne dzieci, chyba nie może wybrzmieć celniej niż w przypadku, w którym przybiera ona postać wielkiego, ziejącego ogniem smoka.

Dla mnie natomiast najważniejsze jest coś jeszcze innego. Autor tworzy tu galerię specyficznych antybohaterów – anty nie dlatego, że są źli, ale raczej dlatego, że nieudolni, niedoskonali, karykaturalni. I jest to rzecz jasna zabawne, aż do momentu, w którym patrząc na swoje życie, albo i w lustro – jak wygodniej – odkryjemy, że sami staliśmy się karykaturą tego, czym byliśmy, albo czym być chcieliśmy. Dziwne braterstwo można wówczas poczuć z czwórką nieudaczników z Ankh-Morpork. Jest taka piękna scena, w której Vimes biegnie walczyć ze smokiem uzbrojony bodaj w tasak i myśli sobie gorzko, że to jest rola dla bohaterów, a on bohaterem nie jest. A potem widzi jak z bydlęciem walczą jego podwładni i jeszcze bardziej cierpko myśli sobie, że oni też bohaterami nie są. Ale walczyć trzeba, no nie? Zaskakująco często okazuje się, że młodzi i piękni bohaterowie na białym rumaku się nie zjawiają. I trzeba ogarnąć takiego albo innego smoka bez bycia bohaterem. To jest dobra myśl do pomyślenia po przebudzeniu.

To jest bardzo dobra książka dla wszystkich, którzy bohaterami nie są i dla tych, którzy nie są tam, gdzie być by chcieli i nie mają tego, co chcieliby mieć. Bądźmy dla siebie dobrzy. Czytajmy Pratchetta!

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *