Type and press Enter.

„Milczenie katedry”, Jan Maciejewski

Dobrze jest widzieć, że coś powstaje. 

O Milczeniu katedry Jana Maciejewskiego, wydanie Teologii Politycznej, Warszawa 2022.

I.

Moja siostra powiedziała kiedyś, zupełnie mimochodem, że „życie jest, jakie jest, ale kto ile z niego wyjmie, to jego”, nie mając chyba na myśli niczego wzniosłego; przeciwnie, drobne sprawy — dobrą herbatę, bezpieczny deszcz, domowe ciepło, może gest, może słowo, pewnie bezpieczny powrót z dalekiej podróży, może burzę, która przeszła, nie wyrządzając szkody.

Chyba podobnie jest z dziennikami niepisanymi „z zamiarem na dzieło”, jak wyraził się któryś pisarz, nie pamiętam który. Dziennik to wytrwałość; wytrwałość to cecha będąca w ogólnym deficycie. Podobnie, czyli jak? Podobnie, czyli wyłuskując z „czasu, który nas niszczy i ocala” jednako to, co warte jest utrwalenia i to, co niewczesne, z pozoru niewarte odsłonięcia. 

A doprawdy jest takim, jeśli nie szuka próżnego poklasku i nie paraduje z gołą dupą, tylko w cichym miejscu swoje słowa wytrwale i w zgodzie z własnym sumieniem pisze.

W głośnej książce Marii Stiepanowej Pamięci, pamięci (w przekładzie Agnieszki Sowińskiej, Prószyński i S-ka) dzienniki odnalezione po śmierci ciotki  autorki zapoczątkowały jej podróż — do dróg swojej tożsamości, pochodzenia i poniekąd dały też pretekst, żeby życie samotnej cioci Gali zostało podniesione przez pismo. Bo pismo, tak jak głos, który je czyta, dociąża wagę zdarzeń. Prawdopodobnie nie stałoby się to, gdyby nie proste zapiski w jej dzienniku, takie jak: „Dopiero co namoczyłam ręczniki i koszule nocne”, „Od rana ładny, słoneczny dzień, obeszło się bez deszczu”, „Rano zadzwoniłam do Simy. Potem wyjęłam album. Wytrząsnęłam, oczywiście, wszystkie fotografie i długo je oglądałam. Jeść mi się nie chciało, ale zajęcie to wywołało taką tęsknotę, łzy, nostalgię za minionym czasem, i za wszystkimi tymi, których już nie ma, i po bezsensownym, a właściwie niepotrzebnym mym życiu, po pustce, którą czuję w duszy… Chciałam pogrążyć się w zapomnieniu”. Zapis prywatnych rozterek i obserwacji, o których ciocia Gala pewnie nie śmiała myśleć, że trafią, choćby w strzępach, do druku, sprawia, że jej bratanica zaczyna doceniać gest drobnego spostrzeżenia, zapisu faktów, refleksji.

Czyli daje zaczyn. Bez zaczynu nie ma chleba, o czym wiedział Woszczew, bohater Dołu Andrieja Płatonowa.

Sytuacja z Woszczewem rysuje się następująco. Otóż pewnego razu stracił był robotę w niewielkim zakładzie mechanicznym; sam dobijał wtedy do trzydziestki, a kto już dobijał do trzydziestki, ten wie, że rację miał Bernhard, pisząc gdzieś, przepraszam, ale nie pamiętam gdzie, że ludzie zbliżający się do trzydziestu lat często mają w zwyczaju powziąć jakąś ideę i się w niej zatracić, ale to zatracić się tak, że nie ma powrotu, idea musi zostać wypełniona, musi się urzeczywistnić, a oni sami muszą zostać przez nią pokonani, bo inaczej nie wypełnią tego dziwnego imperatywu, który nimi powoduje. Ale co to jest? 

Dlaczego taxi driver z prowadnicy szuflady zrobił wysuwane ramię pistoletu kaliber .44, dlaczego postanowił wysprzątać miasto ze śmieci? 

Dlaczego Dymitr Karamazow nieomal ubił swojego ojca, odurzony uczuciem do Gruszeńki?

Dlaczego Raskolnikow, dlaczego Budda, dlaczego Wojaczek i tak dalej.

Przecież nie zawsze musi chodzić o miłość. Może chodzi o to, o co zabiegał Woszczew?

Wracając do niego, trzeba by wyjaśnić, dlaczego stracił robotę, co wymaga cytatu z rozmowy z jednym z upiorów z rady zakładowej (z przekładu Adama Pomorskiego, Czarne):

– Kierownictwo mówi, że stałeś i myślałeś podczas produkcji – powiedzieli mu w radzie. – O czym ty myślałeś, towarzyszu Woszczew?

– O planie życia.

– Zakład działa według gotowego planu zjednoczenia. A plan życia osobistego mógłbyś przerabiać w klubie albo w świetlicy.

– Myślałem o planie ogólnego życia. O własne życie się nie martwię, to dla mnie nie zagadka.

– I cóż mógłbyś poradzić?

– Wymyśliłbym coś w rodzaju szczęścia, a duchowy sens poprawiłby wydajność.

– Szczęście, towarzyszu Woszczew, bierze się z materializmu, a nie z sensu. Nie damy rady ciebie obronić, bo jesteś człowiek nieuświadomiony, a nie chcemy być w ogonie mas.[…] Niebawem odczuł jednak zwątpienie we własne życie i słabość ciała bez prawdy — nie mógł długo iść drogą, usiadł więc na brzegu rowu, nie znając ściśle struktury całego świata i nie wiedząc, dokąd ma się kierować. […] Jako ktoś żyjący zaocznie Woszczew odbywał swoje przechadzki między ludźmi, czując wzbierającą siłę zasmuconego umysłu, coraz samotniejszy w ciasnocie własnej zgryzoty”.

I ja myślę, że te dwadzieścia krótkich stron odkąd Woszczew stracił robotę, w której dotąd pozwalano mu choćby na tę godzinę „stania i myślenia”, aż do momentu, w którym znalazł nową, przy kopaniu dołu pod budowę wielkiego domu, w którym zamieszka cała uświadomiona ludzkość, powinien przeczytać każdy człowiek świata, albowiem „stanie i myślenie” samo w sobie, niekoniecznie dodając do tego lekko błazeńską postać trzydziestoletniego bohatera, wydaje się nam, dorosłym, nie na miejscu. 

A jest na miejscu. Wierzę, że owa godzina ratowała Woszczewa dzień w dzień; była dla niego niekończącym się zadaniem. Obserwacja jest zawsze na miejscu, bo kto obserwuje, ten wie, że jaskółki, latając nisko, zwiastują deszcz, który nadejdzie, choć znikąd jeszcze chmur nie widać. One wiedzą. Tego rodzaju zapisem obserwacji jest felieton. Felieton jest też niczym więcej, jak tylko i aż fragmentem; a także wracaniem, bez znużenia, do pustej kartki; żadnym tam „pozowaniem na oryginała”, żadnym tam szukaniem tematu. Tematy są we wszystkim, na co patrzymy; felieton może powstać z myśli o tym, kto i w jakich okolicznościach malował ścianę, którą masz przed sobą, od kogo zakupiłeś najbliższą oczom książkę; ale także tematy są w nas, wystarczy bowiem zasięgnąć pamięci, pamięci i odkopać, wcale nie tak głęboko ukryte imiona i życiorysy naszych rodziców i dziadków i babć i ludzi, o których zapomnieliśmy, że istnieją, co jest szczególnie ciekawym doświadczeniem. No i w końcu felieton jest pewnego rodzaju nadpisem sensów i znaczeń; spostrzeżeniem, że sceny wielkich powieści i skromnych poezji to postrzępione fragmenty naszych przeżyć. Przesunięte o czas, imiona, nowe fakty, ale wciąż skupione w rezerwuarze powielanych wiekami doświadczeń.

II.

Jest tak z niektórymi autorami, którzy czasem — w chwilach, kiedy niedostatecznie skupimy się na ich kulturowej wrażliwości, czytając — nikną nam z pamięci tak bardzo, że odkładamy ich książki na półkę i w pewien sposób jakbyśmy zapominali absolutnie wszystko, o czym pisali, a przecież to, cośmy przeczytali, chcąc nie chcąc jakoś rezonuje w pamięci, rzuca światło albo potrzebny cień, chroni od „galaktycznego milczenia” lub wręcz przeciwnie, pomaga przemóc niepewność albo i daje odwagę wobec wystawienia się na potencjalny wstyd — słowem: przyda się w nieoczekiwanym momencie; bądźcie tego pewni. Zostaje. W ziemi serca zasiewa ziarno. Daleko później ono odzywa się jakimś małym przebłyskiem pamięci, może cytatem, może wspomnieniem i przywołuje sobą małą wdzięczność, że tamto nierozumne czytanie okazało się odżywcze dla dzisiejszej obserwacji i dało poczucie przynależności, która jest składową naszej tożsamości.

Dzięki tej autentycznej przynależności do kultury, której Autor poświęcił wiele godzin, a które być może nigdy w przeszłości nie były obietnicą czegoś wielkiego, Milczenie katedry napisane jest tak świadomie. Bo jest ono skonstruowane w zupełnej opozycji do tego, co dzisiaj pożądane — łatwej, wulgarnej treści bez znaczenia, wypełniającej szpalty gazet nieporządnym słowem. Pisanie Maciejewskiego jest osadzone na „myśleniu pismem”, na odwróceniu tego, o co prosił Woszczewa upiór z rady zakładowej: na prymacie sensu nad materializmem.

Bo przecież ile razy zadajemy sobie trud „myślenia pismem” zawsze dokonujemy aktu raz, że niecodziennego dla większości; dwa, że aktu trudnego, jeśli jest się wobec siebie krytycznym; i w końcu trzy — aktu bardzo cennego, z nagrodą odłożoną w czasie, a do tego odebraną nie przez piszącego, a czytelnika.

De Montaigne napisał gdzieś w swoich Próbach, że zaraz po przeczytaniu książki zapomina jej treści, bo ma ciekawsze sprawy na głowie. Ile w tym prawdy, tego nie wiemy. Ale można myśleć, że nie była to z jego strony jakaś afektowana skromność, skoro zdarza nam się czytać tę samą książkę wielokrotnie — nie znamy przecież każdej kropli wody, którą podlewamy roślinę, a mimo tego braku wiedzy roślina rośnie, ciesząc nasze oczy i dając satysfakcjonujące poczucie tego, że potrafimy coś wyhodować. Tą rośliną jest nasza kulturowa świadomość.

Nie udaje Maciejewski w swojej książce niczego, czego musiałby się wstydzić przed samym sobą, mówi własnym głosem, za co prawdopodobnie swoje w życiu oberwał. Imponujący jest „bank danych”, z którego czerpie odniesienia, widząc w dzisiejszych zachowaniach i wydarzeniach refleks zaledwie tego, co już w dziejach było i nierzadko pychę tegoż punktuje.

Napisałem powyższe po to, żeby samemu sobie wytłumaczyć wątpliwość, którą niegdyś miałem, myśląc o konieczności, przed którą co tydzień stoi Janek, musząc dostarczyć tekst, bo w środę drukują. Ta wątpliwość brzmiała: czy serio tydzień w tydzień trzeba mieć coś do powiedzenia? Czy nie można sobie posiedzieć cicho, poczytać książkę, popatrzeć z balkonu na gołębie albo przechadzających się staruszków?

Można, ale to są rzeczy łatwe. To, co buduje katedry, to trud i wytrwałość.

Autor powiedział te tytułowe słowa: dobrze jest widzieć, że coś powstaje, mając na myśli nie żadne tam idee czy słowa, ale produkty widziane w zakładzie produkcyjnym. Te słowa, tak mi się wtedy wydało, chociaż mogłem się mylić, miały w sobie nutę żalu i brzmiały jak przeciwstawione pisaniu, co mnie autentycznie zdziwiło. Przyszła mi wtedy na myśl biblioteka Borgesa, gdzie jest:

„wszystko, co tylko można wyrazić i to we wszystkich możliwych językach. Wszystko: dokładną historię przyszłości, autobiografie archaniołów, prawdziwy katalog Biblioteki, tysiące i tysiące katalogów fałszywych, dowód fałszywości tych katalogów, dowód fałszywości prawdziwego katalogu, ewangelię gnostyczną Bazylidesa, komentarz tej ewangelii, prawdziwą opowieść o twojej śmierci, przekłady wszystkich książek na wszystkie języki, interpelację każdej książki we wszystkie inne”

a zaraz potem prosta, najprostsza myśl: że bez Milczenia katedry borgesowska biblioteka musiałaby upaść.

Ale książki będą na półkach, prawdziwe istoty,
Które zjawiły się raz, świeże, jeszcze wilgotne,
Niby lśniące kasztany pod drzewem
w jesieni,
I dotykane, pieszczone trwać zaczęły
Mimo łun na horyzoncie, zamków wylatujących w powietrze,
Plemion w pochodzie, planet w ruchu.
Jesteśmy — mówiły, nawet kiedy
wydzierano z nich karty
Albo litery zlizywał buzujący płomień,
O ileż trwalsze od nas, których ułomne ciepło
Stygnie razem z pamięcią, rozprasza się, ginie.
Wyobrażam sobie ziemię kiedy mnie nie będzie
I nic, żadnego ubytku, dalej dziwowisko,
Suknie kobiet, mokry jaśmin, pieśń w dolinie.
Ale książki będą na półkach, dobrze urodzone,
Z ludzi, choć też z jasności, wysokości. 

Cz. Miłosz, Ale książki, z tomu Kroniki (1987).

marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *