Oj, zaskoczyła mnie ta Żmija… A po ukąszeniu, chcąc nie chcąc, poddałem się jej urokowi cały…
Dopiero po dobrych kilku latach od wydania niniejszej pozycji, zdecydowałem się w końcu na jej czytelniczą konsumpcję. A odradzali mi ją wszyscy! Wcześniej czytający. Recenzje jej wszelakie, odnajdywane i czytane to tu, to tam, również do zachęcających w żaden sposób nie należały. A jednak zwyczajna ludzka ciekawość finalnie przeważyła. Jak i chęć wyrobienia sobie swojej własnej opinii w tymże to, żmijowym temacie.
Przygotowany zatem na najgorsze katusze i totalny badziew, skąpany obficie w zarzucanej Autorowi, od czasu do czasu, grafomanii, zasiadłem ci ja do lektury. Pierwsze stronice tej opowieści wydawały się potwierdzać owe nędzne noty czytających „to” sfrustrowanych maniaków historii o Geralcie, czy późniejszym Reynevanie.
Zmasowany i litości niemający atak specjalistycznego, wojskowego nazewnictwa i słownictwa, w połączeniu z ciągle sprawiającymi mi trudności i odpychającymi mnie co nieco – już od czasów Mistrza i Małgorzaty – trójczłonowymi nazwiskami radzieckich bohaterów, spowodowały myśl, iż późniejsze me refleksje, lektury tej się tyczące, będą bardzo zgrabne, krótkie i nad wyraz treściwe, a zamkną się w jednym, jedynym zdaniu: „A… nie chce mi się nawet o tym pisać…”
Jednak stało się inaczej. Zadałem sobie pewien trud i zapoznałem się sumiennie ze słowniczkiem z tyłu tej, dość niewielkiej książeczki, pozwalając jednocześnie na to, aby opowieść ta jakoś mnie wciągnęła. Niezawodnie pomógł mi w tym klimat, jakim Sapkowski okadził swoją Żmiję. Na wskroś: afgański i wojenny, brutalny, żywy i realny, a jednocześnie… magiczny!
Podziękować muszę tutaj prozie Mai Lidii Kossakowskiej, której to wcześniejsza lektura Upiora Południa, przygotowała mnie znakomicie na tego rodzaju nastrojowe harce i figle. Bo poczułem znowu magię. Magię Słowa, tworzącą specyficzny klimat w Żmii zawarty. Poddałem się mu bezkrytycznie, a dalej poszło już szybko i całkiem też przyjemnie! Choć niewątpliwie, cały czas niełatwo! Książka, jak i sam Autor, wymagają od czytelnika dość szerokiej wiedzy, tudzież jej szybkiego – bo już w trakcie liturgii czytania – uzupełniania!
Gdyż nie jest to na pewno pozycja dla masowego odbiorcy. Wiedźmin-maniacy, do których zresztą i ja się zaliczam, odbić się mogą, lub nawet muszą, od tej książki dość brutalnie a niesmacznie bardzo. Bo to nie klasyczna magia i czary, nie potwory, nie akcja sama nawet, czy inna intryga są tutaj najważniejsze i grają pierwsze skrzypce.
Żmija to krótka, żołnierska historia, tocząca się podczas radzieckiej interwencji w Afganistanie. Bardzo sugestywnie napisana i tak też opowiedziana. Rzetelnie nad wyraz, a szczegółowo aż do bólu! To także opowieść o afgańskiej ziemi (i jej tubylcach w tle), zmaltretowanej przez różne wojny, ciągnące się tam przez kilka okresów historycznych. Naprawdę świetnie, dzięki owej tytułowej Żmii, czytelnikowi przedstawionych i przybliżonych.
Bo ten złoty gad zdecydowanie bardziej pełni tutaj rolę katalizatora wątku historycznego, niźli jakiegoś specjalnie magicznego bohatera.
Dzięki praporszczykowi (chorążemu) Lewartowi i jego żmii, poznać możemy okrucieństwo, jak i bezsens niemających końca wojen (których to Lewart doświadcza normalnie, jak i para-normalnie), na tym umęczonym historycznie i politycznie, pustynno-górskim terenie. To mocno realna, a jednocześnie chwilami oniryczna opowieść. Specyficzna, klimatyczna i faktycznie zupełnie inna od dotychczasowych. Wymagająca zdecydowanie przestudiowania jej niezwykłej zawartości.
I dopiero wtedy Żmija pokazać może całą swoją wartość i bogactwo! A nawet piękno. Jak ów rozpoczynający książkę, świt nad Hindukuszem… Mówcie se co chcecie – do mnie to trafiło!
Kapitan MO
Grafika w tle: http://culture.pl/pl/tworca/andrzej-sapkowski
Grafika w tekście: Andrzej Sapkowski, Żmija, Wydawnictwo SuperNOWA, 2009