Type and press Enter.

Język jako spoiwo / Don DeLillo / Nazwy

Ach, szczęśliwi czytelnicy pisarzy jednoznacznych! Próbuję sobie wyobrazić ich prozaiczne zmartwienia – tu życzliwy sąsiad ochrzcił kluczem nowiusieńką mazdę, tam znów krnąbrna latorośl pokazała na szkolnych zawodach pływackich nieco więcej niż przystoi. Jakże miałkie zdają się te problemy w konfrontacji z prozą DeLillo i próbą ujęcia jej w jakieś ramy! Lekturze każdego akapitu towarzyszy tabun myśli i możliwości interpretacyjnych, a przypominające raczej jakieś rozprawy dialogi wywołują wizje, w których autor cierpi z ręki czytelnika na sto fantastycznych sposobów.

Charakterystyczne dla DeLillo jest nawet nie to, że zadaje pytania, na które nie daje odpowiedzi, tylko to, że zadaje pytania, na które albo w ogóle nie ma żadnej odpowiedzi, albo wręcz przeciwnie – można w tych odpowiedziach przebierać jak w ulęgałkach, ale nie sposób ich zhierarchizować. Dziś pozwolę więc sobie wybrać jedną z możliwych odpowiedzi na „Nazwy”. Bo i w tym tkwi urok tej powieści, że jest ona jak samo życie, częściowo uporządkowana, częściowo chaotyczna, niektóre wątki łączą się i domykają, inne zaś nie. Niech więc ten krótki tekst naśladuje książkę, która naśladuje życie.

Tak jak w science fiction dochodzi do terraformowania Marsa, tak w zaobserwowanej przez DeLillo i zhiperbolizowanej na potrzeby „Nazw” rzeczywistości mają miejsce próby amerykaformowania innych kontynentów. Posługując się nieodpartym argumentem pieniądza, Amerykanie – reprezentujący świat zachodni – usiłują przekształcić świat na swą modłę. Bo choć deklarują chęć zrozumienia odmiennej rzeczywistości, tak naprawdę dążą do jej zredukowania i uproszczenia. Dopiero w efekcie tego procesu, ujęta w dobrze znane kategorie, ma ona stać się zrozumiała. Tymczasem jest to taktyka ryzykowna i obosieczna. Nie bez powodu powieść nosi tytuł „Nazwy”, a bohaterowie pytani są przez autochtonów, iloma językami władają. Podróżowanie w wydaniu tychże bohaterów okazuje się bowiem aktem skazanym na porażkę jako pozbawione wysiłku zrozumienia kontekstu, lokalnego kodu kulturowego. Choć zatem nie można, z braku ograniczeń czasowych, obcować istotnie ze wszystkimi kulturami i społecznościami, można uczynić lepszy użytek z czasu i pieniędzy, jakimi dysponują postaci zapełniające karty „Nazw”, balansujący na niewyraźnej granicy polityki i biznesu, niż małe intrygi i smutne romanse w egzotycznej scenerii.

Człowiek to pogubiona płynna masa, która potrzebuje ciągłego dookreślenia, dodefiniowania: przez innych ludzi, przez przedmioty, przez miejsca, NAZWY, wyobrażenia, a nawet lęki. Język pozwala nam świat zrozumieć, oswoić, ująć w czytelne kategorie. Ale obecnie świat tak się już skomplikował i jednocześnie wynaturzył, że język za tymi przemianami przestał nadążać, nie jest już w stanie skutecznie spełniać swej roli.

Szukając lekarstwa na zdiagnozowaną przez DeLillo przypadłość, sportretowana w powieści sekta próbuje dokonać aktu transgresji, popełnić czyn ostateczny i nadać słowom nowe znaczenie, a może tylko odnaleźć znaczenia zapomniane, porzucone w drodze eliminacji tego, co duchowe, przez to, co silniejsze. I tu, całkiem dla siebie niespodziewanie, odkrywam paralelę łączącą DeLillo z twórczością Samuela Becketta, czyli tezę o rozpadzie języka i tęsknotę za transcendencją, oczywiście przy zaznaczeniu, że minimalizm Irlandczyka nijak nie przystaje do rozbuchanej frazy Amerykanina.

Wysiłki sekty skazane są na niepowodzenie, bo zamiast stworzyć nowy język, próbuje ona wskrzesić stare, nijak nieprzystające do dzisiejszego, poważnie zmienionego świata. Niespodziewanie to reprezentujący kolejne pokolenie Tap, syn głównego bohatera, podejmuje eksperymenty z językiem, alternatywną ortografią, nieśmiałą próbę stworzenia nowego kodu. Może więc wciąż jest dla nas nadzieja, musi tylko wymrzeć skompromitowana zimnowojenna generacja, niezdolna do mentalnego przestawienia się na inne tory? Niestety, złudzenie, że będzie lepiej, gdy odejdą stróże starego porządku, towarzyszy ludzkości niemal od jej zarania, i niemal tak samo długo jest brutalnie rozwiewane przez doświadczenie. Po przetestowaniu na przestrzeni wieków rozmaitych ustrojów, modeli i systemów, możemy już śmiało stwierdzić, że problem wcale nie tkwi w porządku.

utracjusz

Foto: Joyce Ravid

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *