Type and press Enter.

Kicz jako sztuka / „Ulice w ogniu”

Zanim cyfrowe efekty specjalne bezpowrotnie opanowały kino, były sobie takie lata jak lata osiemdziesiąte. Dla budowania popularnej ówcześnie estetyki kiczu efekty specjalne były narzędziem kluczowym, tyle że musiano je realizować tradycyjnymi metodami. Świetnym przykładem ich zastosowania są „Ulice w ogniu” Waltera Hilla.

Film nosi podtytuł ”Rockandrollowa baśń” i w ten sprytny sposób przyznaje sobie Hill sporą nawet jak na epokę swobodę artystyczną. Wykorzystuje ją do wykreowania świata zawieszonego w czasie, który nigdy w tej postaci nie zaistniał. Miesza nie tylko stylistykę lat pięćdziesiątych i osiemdziesiątych, ale również elementy różnych konwencji filmowych, w tym własnych filmów, przede wszystkim westernów oraz „Wojowników”.

„Wojownicy” charakteryzowali się niesamowitym klimatem, który zainspirował samego Johna Carpentera przy pracy nad „Ucieczką z Nowego Jorku”. Lekcję z tego kultowego dzieła odrobił z kolei Hill i w efekcie „Ulice w ogniu” łączą zalety obu wcześniejszych obrazów. Do wykreowania ich mrocznej atmosfery w niebagatelny sposób przyczyniła się dopracowana scenografia, w tym zbudowana w hollywoodzkim studiu potężna makieta nowojorskiej ulicy.

Należy przy tym pamiętać, że film charakteryzuje się poetyką komiksową, choć obcą zarówno współczesnym superprodukcjom o superbohaterach, jak i nurtowi, jaki zapoczątkowało w kinie „Sin City”. Fabuła jest jednak niezbyt zaskakująca, bohaterowie bardziej archetypowi niż prawdziwi, a w dialogach trudno doszukać się głębi.

To wszystko elementy świadomie przyjętej konwencji. Zalicza się do nich nawet przerysowana gra aktorska, choć w przypadku Michaela Paré, odtwórcy głównej roli, przerysowana może ciut za bardzo. Warto zresztą prześledzić, jak układały się dalsze kariery trójki aktorów, która w 1984 miała ledwie status hollywoodzkich żółtodziobów.

Najsłabiej powiodło się samemu Paré, który nigdy nie trafił do ekstraklasy i skończył (choć przecież jeszcze nie skończył), grając w serialach i filmach klasy Z. Nieco lepiej powiodło się ledwie dziewiętnastoletniej w momencie premiery „Ulic w ogniu” Diane Lane, która wystąpiła później w kilku klasowych produkcjach i nie musi się już martwić, co włożyć do garnka.

streets2

Bank rozbił jednak niepozorny Willem Dafoe, który dokonał rzadkiej w Fabryce Snów sztuki, z powodzeniem łącząc sukces komercyjny z artystycznym. Na koncie ma współpracę ze Scorsese, Wendersem, Lynchem, Cronenbergiem, von Trierem czy Wesem Andersonem i na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Być może z czasem dopracuje się Dafoe statusu, jaki osiągnął zmarły niedawno Harry Dean Stanton, który każdemu przyzwoitemu kinomanowi co i rusz wyskakuje z lodówki.

Warto wspomnieć jeszcze o znakomitej i przemyślanej ścieżce dźwiękowej, w której typowo arenarockowe kawałki autorstwa Jima Steinmana, autora chociażby sukcesu Meat Loafa, kontrastują z klimatycznym bluesem Ry Coodera, stojącego na przykład za soundtrackiem do „Paryż, Teksas” Wendersa (gdzie zagrał oczywiście Harry Dean Stanton).

A sama historia? Nie jest szczególnie skomplikowana. To odegranie po raz kolejny odwiecznej walki dobra ze złem i równie odwiecznego motywu nieszczęśliwej miłości. Choć tak naprawdę daje Hill wyraz tęsknocie za wieczną młodością, dość pokrętnie może wyrażonej przez ewidentną piotruśpanowatość głównego bohatera.

I jest tu jeszcze jedna tęsknota, dziś aktualna bardziej niż 33 lata temu. To tęsknota za światem, w którym to, co białe, było białe, a to, co czarne, było czarne. Dziś natomiast dowiadujemy się, że każdy kij ma siedemnaście końców, a dla każdego nikczemnego czynu znajduje się co najmniej kilka narracji usprawiedliwiających sprawcę, a nawet czyniących z niego ofiarę. Być może dlatego Walter Hill coraz rzadziej kręci filmy.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *