Prawdziwe opowiadanie baśni to jest coś więcej niż opowiadana historia. Gdy myślę o baśniach, widzę braci Grimm wyszarpujących swoje opowieści z czarnych, górskich lasów południowych Niemiec. I Andersena krążącego zamglonymi uliczkami, dostrzegającego niestworzone kształty w białych kłębach. I Disneya stawiającego pierwsze kroki na odkrywanym dopiero lądzie – animacji. Gdy zaś myślę o baśniowości dzisiaj, to żadne nazwisko nie dźwięczy mi w uszach tak głośno, jak Miyazaki.
Hayao Miyazaki, być może najlepiej w całej współczesnej animacji rozumie pojęcie baśniowości. Rozumie, że opowieść to jest swego rodzaju czynność magiczna, zaklinanie prawd w historie, kolory, bohaterów. Animacja zachodnia, jakkolwiek dobra by nie była, powoli zabija w sobie tę baśniowość. Pozostaje kinem, ale coraz mniej w niej baśni i opowiadania. Ma być produktem, hybrydą, która zadowoli i rozbawi zarówno dzieci, jak i dorosłych. Patrzę na tę falę wzbudzoną przez Shrecka, i myślę sobie, że trzeba uciekać na wschód.
Ruchomy Zamek Hauru to prawdziwie bezpardonowe posunięcie reżysera Spirited Away, który tym razem bez większych ogródek postanowił sięgnąć bezpośrednio po bajkowe elementy. Mamy więc złą czarownicę, mamy zaczarowaną piękną dziewczynę, mamy dobrego czarodzieja ukrywającego się w swym zaczarowanym, ruchomym zamku… Wszystko to utrzymane w estetyce stylizowanej na pełen pary, pięknych strojów, orkiestrowej muzyki i wynalazków XIX wiek, to świat, który aż prosi się o jakąś niezwykłą opowieść! Reżyser przed kręceniem filmu zwiedzał Alzację i w tamtejszej architekturze szukał inspiracji dla wyjątkowej estetyki filmu i to naprawdę widać, słychać i czuć!
Film powstał w 2004 roku, w momencie, w którym Miyazaki był już legendą, ojcem współczesnej japońskiej animacji, tworzącym od niespełna czterech dekad, mógł pozwolić sobie na wszystko. Całość jest wręcz przesycona bajkowymi motywami, które pewnie w innych rękach mogłyby razić, ale tutaj wręcz zachwycają! Zaklęty książę odczarowany pocałunkiem, dziewczyna zamieniona w staruszkę i nieszczęśliwy czarodziej czekający na prawdziwą miłość… nawet jeśli na pierwszy rzut oka te elementy nas odstraszają, wydają się dziecinne, nie dajmy się nabrać! Tutaj nie ma żadnych górnych limitów wiekowych. Prędzej znajdziemy te dolne, bo prawdziwa baśń musi zawierać prawdziwą ciemność, nie może kłamać ani udawać w żadnej sprawie.
Miyazaki doskonale wie, że opowiadanie to jest coś więcej niż sama historia. I po raz kolejny nie zawodzi. Każdy jego film to prawdziwe święto słowa, opowiadania, baśni. Nie da się obejrzeć ani Zamku, ani chyba żadnego innego filmu w filmografii Japończyka, bez odczucia jakichś tęsknot za błogością i pięknem, które przebijają spod pięknie narysowanej animacji. Nie da się nie poczuć niepokoju, wywołanego przez często nie do końca określone zło…
Ciężko uciec przed wrażeniem pewnej pejzażowości tego filmu. Mistrz Hayao nigdzie się nie spieszy, pozwala powoli kroczyć swojemu zamkowi tylko po to, by móc namalować wokół niego piękne góry i wędrujące po ziemi białe obłoki mgieł. Kamera nie raz i nie dwa oddali się i pokaże sunące po niebie chmury, bohaterowie usiądą nad brzegiem jeziora i będą siedzieć na granicy soczystych zieleni i niebieskości, będą bez pośpiechu przechadzać się pięknymi uliczkami… Film jest piękny na każdym poziomie. Od tych kojących barw i pięknych widoków, przez opowieść, przez niezwykłych bohaterów, aż po rzeczy, które kryją się pod jego powierzchnią, gdzieś między słowami.
Film w swoim założeniu jest przede wszystkim manifestem antywojennym. Mimo że bohaterowie nie cierpią w jakiś szczególny sposób z powodu wojny, to konflikt jest stale obecny, rozgrywa się gdzieś w tle (zaledwie w kilku scenach pojawia się na pierwszym planie), niesie z sobą niepokój, silnie kontrastujący z pięknym, magicznym zaciszem zaczarowanego budynku. Na pierwszym planie rozgrywa się ta piękna historia zaklętej miłości i tylko gdzieś tam w tle rozbrzmiewa głuchy warkot wojennych okrętów, a po niebie, jak ptaki, kluczem ciągną czarne sylwetki. One co prawda nie zrzucają bomb tutaj, nie zagrażają bohaterom, ale właśnie – dokądś lecą, zawsze dokądś lecą. To jest 2004 rok, a zatem wojna w Afganistanie i w Iraku. I to właśnie była taka wojna. Nie widzieliśmy bomb i nie słyszeliśmy ofiar, ale doskonale wiedzieliśmy, że gdzieś tam lecą samoloty, żołnierze, broń. Nad tymi latami zawisło to ponure buczenie. I wtedy Miyazaki nagrywa swój film o wojnie, która dzieje się zawsze gdzieś indziej.
I w środku tej historii dwójka ludzi obłożonych klątwami, o których nie mogą sobie wzajemnie opowiedzieć. Dwudziestoletnia staruszka i wieczny chłopiec, który pewną ważną część siebie zostawił daleko, w swojej przeszłości. Jest i zła wiedźma, która w końcu przestaje być zła. Właśnie – zło u Miyazakiego – to jest temat na osobny tekst. Zło jest dla niego czymś, co się człowiekowi przytrafia, czymś, co nie do końca go określa, nie wypływa z niego.
Po Ruchomy Zamek Hauru trzeba, po prostu trzeba sięgnąć. Nawet nie będąc fanem animacji, można wyciągnąć z niego rzeczy niesamowite. I przede wszystkim: takie opowiadanie powoli znika z naszych kin i ekranów, jest w nim coś z ciemnych czasów, w których historie – nie ważne, prawdziwe, czy wymyślone – przechodziły z ust do ust. To jest pełna szczerej naiwności bajkowość. Ona nie musi stroić min, nie musi przemycać w dialogach zaszyfrowanych treści dla dorosłych. Miyazaki wierzy w Opowieść. I wierzy w tych, którym ją opowiada.
Wasz Paweł M