Type and press Enter.

Po piąte. / Gibson / Przełęcz ocalonych

Byłem na Przełęczy Ocalonych. To znaczy w kinie byłem. Mel Gibson wyhodował sobie najbardziej okazałą i epicką brodę i wąsy w Hollywoodzie, ma więc mandat do nagrywania filmów epickich z odpowiednim ładunkiem patosu i podniosłości. Kręcenie filmów o wojnie, zwłaszcza za oceanem to jest pułapka, jakże łatwo wejść w wyidealizowaną opowieść o przygodzie i odwadze, pokazać wojnę z łopoczącym nad nią sztandarem, ze zwolnionymi tempami, poważną muzyką, odpowiednią dozą łez i wzruszających historii… jakże łatwo! Mel Gibson, jak napisałem, ma pewien mandat i ja niektóre rzeczy mu wybaczam, poza tym, jak o tym czytam to tu, to tam, wcale z tym patosem aż tak nie przeholował. Jest, oczywiście obecny, ale do diaska – to jest film o amerykańskim bohaterze, ma oddawać pewien hołd tak jemu, jak i jego niezłomnej postawie. Nie można narzekać, że właśnie to robi!

przelecz2

Zaczyna się cukierkowo, od opowieści o miłości tak naiwnej i lekkiej, że, doprawdy nie sposób mieć jej tej prostoty za złe. Ogląda się te nieporadne podchody, całą tę sielankę małego amerykańskiego miasteczka bardzo przyjemnie. Późniejsze sceny w koszarach, mimo że bohater zostaje tam zmieszany z błotem, również ogląda się z pewną lekkością – to nadal jest przyjemny film, gdzie co i rusz można się uśmiechnąć, czasem nawet wybuchnąć śmiechem, mimo współczucia, jakim darzymy głównego bohatera. No a potem Okinawa i piekło. I tak, jak tamte chłopaki idące tam z podniesionymi głowami i myślą, że oto walczą o jakieś wyższe idee, tak samo widz wkraczający w ten rozdział filmu, nie może być gotów na to, co czeka go w kolejnej godzinie. Grupa żołnierzy wspina się po sznurowej drabinie na wysoki klif. Towarzyszy im kamera, jest tuż za ich plecami, obrazuje ciężar ich wspinaczki, ospale sunie ku górze. Docierają do krawędzi, wchodzą na szczyt a kamera powoli, powoli dogania ich, robi to niespiesznie, tak, żeby oglądający mogli poczuć cały ciężar i grozę tej wspinaczki i zastanej na szczycie panoramy. Operator powoli wznosi się nad głowy bohaterów i ukazuje nam strzaskane, pełne ognia i śmierci pobojowisko (całe to ujęcie było mistrzowskie!), a my wiemy już – żarty i puszczanie oka do widza właśnie się skończyły.

Przed kilkunastu laty Szeregowiec Ryan wytyczył pewien szlak w obrazowaniu historycznych bitew. To, co do tej pory pokazywano jako bohaterski i chwalebny marsz, tam zrealizowano w sposób naturalistyczny, jasno dając do zrozumienia – wojna to nie jest fajna przygoda. Przełęcz Ocalonych idzie w tę właśnie stronę, zawiera pewien kompromis. Z jednej strony jest wzniosłą opowieścią o odwadze i miłości, z drugiej jednak jest obrazem bardzo surowym wizualnie, epatującym makabrą i przemocą… i nie wiem czy Mel Gibson nie przekroczył tutaj pewnej granicy. Makabra w kinie to świetne narzędzie narracji. Ale jest świetne tylko tak długo, jak pozostaje narzędziem do opowiadania historii, gdy staje się treścią samą w sobie, mam problem. Widziałem ostatnio Wołyń i tak – Wołyń szokował i był makabryczny! Przemocy i towarzyszącej jej makabry było tam znacznie więcej niż w Przełęczy, ale było to jedynie narzędzie. Nie pokazano jej ani trochę więcej, niż było to konieczne. Tymczasem na Przełęczy Ocalonych, jeśli ktoś straci nogi, reżyser każdorazowo zadba o odpowiednią porcję zbliżeń na zakrwawione kikuty i zwisające strzępy skóry. Rozprute wnętrzności, rozłupane czaszki, rozerwane korpusy, robaki, szczury, Gibson pokazuje wszystko, wszędzie ładuje zbliżenia i eksponuje wystarczająco długo, żeby odnieść wrażenie, że on nam tej makabry nie pokazuje, on nam ją podtyka pod nos. Nie tyle szokuje (w Wołyniu przerażające były nie tyle skutki działań, co dobitnie i czynnie pokazany fakt, że to wszystko ludzie ludziom!), co obrzydza (makabra jest tu częścią scenografii, zastanym skutkiem przerażających wydarzeń, odbywa się bardziej w czasie przeszłym, niż teraźniejszym). Nie jest to wielki minus, być może wcale nie jest to wadą, niemniej jednak zebrało mi się na garść przemyśleń na ten temat. Koncepcja przemocy u Gibsona do mnie nie przemawia, mimo swej intensywności jest raczej dodatkiem do świata przedstawionego, niż jego treścią…

przelecz

…ale to jest film o bohaterstwie, nie o makabrze! Skupmy się zatem na szeregowym Dossie. Rola Andrew Garfielda wzorowana była na prawdziwej postaci, film jest złożeniem pewnego hołdu. A sam Garfield naprawdę dobrze poradził sobie z udźwignięciem tej roli. Początkowo naiwny chłopaczyna, doprawdy zabawny w swoich nieśmiałych działaniach damsko-męskich, potem znienacka dojrzewa, gdy w koszarach stanąć musi z zupełnie obcym i wrogim światem, wobec którego jest bezsilny, a mimo to pozostaje wierny swoim przekonaniom i wyznawanym wartościom. Nawet w rzeczach małych. Prawdziwa zmiana i rzeczy wielkie, przychodzą po wspinaczce po sznurowej drabinie. Na spotkanie z tym, co tam na górze na niego czeka, nic, dosłownie nic nie mogło go przygotować. To przerażenie i bezradność jaką Garfield tu odgrywa, połączone z pełnym paniki i strachu uporem robią wielkie wrażenie. Ja tam naprawdę widziałem młodego chłopaka, sparaliżowanego strachem, który jednak, mimo wszystko ten strach przełamuje i robi to, co do niego należy, a nawet znacznie więcej. I owszem, jest w tym patos i pewne przerysowanie, ale one być tu muszą. Jesteśmy w kinie, patrzymy na pewne widowisko, niektóre rzeczy trzeba wyeksponować i tutaj, ta walka z samym sobą z własnymi blokadami spycha na dalszy plan całą makabrę pola bitwy, na nim skupia się Gibson, i udaje mu się zajrzeć pod te przerażone spojrzenia, pokazać stalowego ducha, przełamującego organiczny, cielesny strach. Brawo!

Pozostała część aktorów również daje radę, Worthington, Vaughn, Bracey są świetni jako przełożeni i koledzy z pola bitwy. Znów im uwierzyłem, tym postaciom surowych przełożonych i krzywdzących kolegów z koszar, których pole bitwy postawi w odmienionym świetle. Cały show kradnie jednak (obok Garfielda) Hugo Weaving. Rola ojca, alkoholika, weterana złamanego wojną, prawdziwego potwora, który tak naprawdę „nienawidzi samego siebie”, cynicznego wraku człowieka, to jest rzecz niesamowita. Scena rodzinnego obiadu, w której jeden z synów z dumą oznajmia – pójdę do wojska, będę walczył o naszą wolność – jest wielka. Inne także. Weaving zupełnie do mnie przemówił. Świetność.

dossOto i cała Przełęcz Ocalonych – wspaniała i poruszająca opowieść, świetnie zagrana, zrealizowana z niemałym rozmachem, tu i ówdzie puszczająca do widza oko, jednocześnie brutalna i mocna, robiąca spore wrażenie. Z drugiej jednak strony film nieco przerysowany (co, do pewnego stopnia jest uzasadnione treścią, do czego reżyser zresztą ma prawo), trochę przesadzony, jakby Gibson wątpił w spostrzegawczość widza, któremu wiele rzeczy trzeba podsunąć pod nos i pokazać palcem. To są bohaterowie. To są groźni wrogowie. To jest wojna, zobaczcie jaka straszna, nie bawcie się w nią proszę. Ja sądzę, że to bardzo dobry film (może z małym minusem), w zależności od tego, jak reagujecie na podniosłość, pewne przerysowania i dosłowność, ocenę możecie zaniżyć, albo podwyższyć… ale bez względu na to, wizyta w kinie nie powinna być rozczarowaniem.

Paweł

Zdjęcia pochodzą z materiałów promocyjnych filmu: kadry z obrazu, z promującego go plakatu, ostatnie to zdjęcie prawdziwego Desmonda Dossa, zaczerpnięte z wikipedii.

Zapisz

Zapisz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *