Type and press Enter.

C.S.I. Los Angeles / Zabójcza obsesja

William Friedkin to ktoś więcej niż hollywoodzki wyrobnik. W historii kina zapisał się „Egzorcystą” i „Francuskim łącznikiem”, ale ja najbardziej cenię go za – nomen omen – „Cenę strachu”, remake francuskiego filmu 1953 roku. Dziś na tapet idzie jednak „Żyć i umrzeć w Los Angeles”, kryminał przesiąknięty charakterystycznym duchem lat osiemdziesiątych, a zarazem pod kilkoma względami nietuzinkowy.

Punkt wyjścia jest do bólu sztampowy – przestępca zabija policjanta, a partner (w sensie zawodowym, nie prywatnym – to w końcu jeszcze nie XXI wiek) tegoż poprzysięga mu zemstę. Friedkin to jednak twórca wybijający się ponad przeciętność i charakteryzujący się ogromnym wyczuciem (choć cztery małżeństwa kazałyby o tym wątpić). Pierwszym tego dowodem jest dobór aktorów portretujących dwóch głównych antagonistów.

liveanddie2 - www.thefasthouse

W rolę policjanta wcielił się William Petersen, bez wątpienia najbardziej znany jako spokojny Gil Grissom ze stanowiącej wyidealizowany i kompletnie oderwany od rzeczywistości obraz pracy amerykańskiej policji serii „C.S.I.”, choć dla mnie to przede wszystkim zdradziecki Pat Garrett z drugiej (i lepszej) części westernu „Młode strzelby”. Tym razem jego bohater jest bardzo niespokojny, owładnięty zżerającą go obsesją i niepomny na podpowiedzi rozumu czy przeszkody formalno-prawne. Wedle dzisiejszej nowomowy – zorientowany na cel, a tym jest zniszczenie za wszelką cenę fałszerza pieniędzy Erica Mastersa.

Ten zaś, grany przez bardzo charakterystycznego Willema Dafoe i sam bardzo charakterystyczny, z mocno zaakcentowanym lubieżnym rysem, podejmuje grę. Obaj gracze są bowiem wiedzeni jakimś niezbywalnym, samodestrukcyjnym instynktem, być może związanym z powietrzem Los Angeles. I obydwaj gotowi są roznieść to miasto na strzępy, by osiągnąć spełnienie. Warto przy tym zwrócić uwagę na złożoność obydwu charakterów, wskazać ich niejednoznaczną motywację oraz daleki od czarno-białego rysunek. Dzieje się tak dlatego, że Friedkin to nie Tolkien i fabuły „Żyć i umrzeć w Los Angeles” nie da się zredukować do archetypicznej walki dobra ze złem.

Właśnie, fabuła. Pełna jest zaskakujących momentów, przy czym nie sprawiają one wrażenia, jak w dzisiejszym kinie, przekombinowanego efektu chłodnej kalkulacji scenarzystów; wydaje się raczej, że znakomicie i wielowarstwowo nakreśleni bohaterowie zerwali się ze smyczy i podejmują autonomiczne decyzje, dyktowane przez rozsadzające ich emocje, a nie pomysły jakiegoś hollywoodzkiego gryzipiórka.

liveanddie3 - www.blu-ray

Dla czego warto jeszcze zobaczyć ten obraz? Po pierwsze, dla pościgów samochodowych. Bezkompromisowość detektywa Chance’a skutkuje scenami, jakich w amerykańskiej kinematografii nie widziano od zakończenia lat siedemdziesiątych. Po drugie, dla świetnej pracy kamery i genialnych, artystycznych, nietypowych ujęć, w których poszukiwaniu musiał chyba Friedkin przemierzyć całe L.A. wszerz i wzdłuż.

No i muzyka. Ta zawsze gra u niego dużą rolę. Ścieżka do „Żyć i umrzeć” nie jest może tak genialna, jak ta autorstwa Tangerine Dream do „Ceny strachu”, ale stanowi jedność z pozostałymi elementami składowymi filmu – zdecydowany rytm i funkujący bas znakomicie harmonizują z krzykliwymi ubraniami czy kanciastymi samochodami. Przydają też filmowi niezbędnej dynamiki.

liveandie4 - film-grab.com

Nie chcę zdradzać więcej, ale jeśli powyższe uwagi plasują ten mroczny obraz w spektrum Waszych zainteresowań, sięgajcie poń bez wahania. Detektyw Chance się nie wahał i nakręcili o nim film. Może Wam też się poszczęści.

utracjusz

Zdjęcia pochodzą z:
1. www.empireonline.com
2. www.thefasthouse.com
3. www.blu-ray.com
4. film-grab.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *