Virginia Woolf – autorka kontrowersyjna, kojarzona ze skłonnością do skandali, niewyparzonym językiem (o jej gębie bowiem nie będziemy tu rozprawiać), feminizmem i szaleństwem. Z dzisiejszego punktu widzenia, dysponując całym dorobkiem myśli psychiatrycznej, jej przypadłość diagnozuje się jako chorobę afektywną dwubiegunową. Brzmi tajemniczo (dla niewtajemniczonych)? Dwa bieguny powinny stanowić wskazówkę. Stany emocjonalne oraz wynikające z nich przemyślenia i działania zaburzonych są silnie spolaryzowane – potrafią przebywać wędrówki od depresji, głębokiej niczym Morze Martwe, do euforycznych uniesień, jakich pozazdrościć by im mogli nawet himalaiści. Nie dziwota, że w czasach, gdy medykamenty nie potrafiły jeszcze hamować objawów tej choroby tak dobrze jak dziś, któregoś dnia Virginia doszła do wniosku, że nie wytrzyma kolejnego jej nasilenia – popełniła samobójstwo, napełniając kieszenie kamieniami i skacząc do rzeki nieopodal swojego domu (miała wtedy 59 lat). Wytłumaczyła się w pożegnalnym liście do męża:
To pewne, znowu ogarnia mnie szaleństwo. Czuję, że nie możemy przejść razem przez ten straszny czas. I tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeć głosy i nie mogę się skoncentrować. Więc robię to, co wydaje się najbardziej odpowiednie. [fragm.]
Osobiście sądzę, że poprzednia nazwa tejże przypadłości – psychoza maniakalno-depresyjna – była jeszcze bardziej obrazowa, choć przyznaję, że psychoza brzmi bardziej dramatycznie. Jednak niezależnie od terminologii, nie ulega zmianie jeden z jej częstszych objawów, jakim jest gonitwa myśli – oczywiście w trakcie epizodów maniakalnych. Dlaczego to dla nas istotne? A czy „gonitwa myśli” nie przywodzi na myśl strumienia świadomości (jeśli nie, może warto by było myśli trochę bardziej pogonić)? Na wszelki wypadek zamieszczam ściągę:
strumień świadomości,
lit. termin określający specyficzną formę monologu wewnętrznego w powieści, będącego próbą wyrażenia środkami językowymi naturalnego przebiegu myśli i wrażeń w świadomości postaci lub narratora.
Nie twierdzę, że każdy literat, który stosował tę metodę narracji, popularną w początkach XX wieku, miał problemy natury psychiatrycznej. Jednak u Virginii Woolf szło to ze sobą w parze, co nasuwa podejrzenie interesujących zależności. Czyż strumień świadomości targanej gonitwą myśli i stanami dwubiegunowymi nie wydaje się jeszcze bardziej pociągający? Pociąga zwłaszcza, gdy już się w niego wkroczy, bo jego potok rwący.
Wewnętrzne sprzeczności widoczne są nawet w przemyśleniach poszczególnych bohaterów, powołanych przez Virginię do życia na kartach jej utworów. Tak oto w jednej z najbardziej sztandarowych powieści autorki, Do latarni morskiej, która w całości stanowi właściwie wybieg dla refleksji bohaterów pod fabularnym pretekstem ich wycieczki do miejsca zawartego w tytule, dochodzi do niejednej bitwy na mentalnych poligonach poszczególnych rozmyślających. Przytoczę zaledwie jedną z nich, bowiem ona przykuła moją uwagę najskuteczniej, krystalizując przed moimi oczami nie tyle pojedynczy wątek, co cały motyw literacki. Stało się to wtedy, gdy pan Ramsay kroczył z wolna u boku swej żony, a jego umysł pomknął ścieżkami dziejów ludzkości…
Gdyby Szekspir w ogóle nie istniał, czy świat bardzo by się różnił? – zadał sobie pytanie. Czy postęp cywilizacji zależy od wielkich ludzi? Czy los szarego człowieka jest teraz lepszy, niż był w czasach faraonów? Ale czy los szarego człowieka może służyć za kryterium, przy pomocy którego mamy oceniać cywilizację? Chyba nie. Możliwe, że największe dobro wymaga istnienia klasy niewolników. Windziarz kolei podziemnej jest wieczną koniecznością.
Te obrazoburcze refleksje (przynajmniej jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy wartości humanistyczne), podkreślające rolę hierarchii społecznej w rozwoju cywilizacji (jest to wprawdzie idea z brodą równą zarostowi samej cywilizacji), zostają zbojkotowane przez samego ich kreatora tuż po tym, jak się pojawiły:
Ta myśl wywołała w nim niesmak. Podrzucił głowę. Chcąc się od tej myśli oderwać, postanowił, że zajmie się wyszukaniem jakiegoś sposobu, by ukrócić panowanie sztuki. Postara się pokazać, że świat istnieje dla szarego człowieka, a sztuka jest tylko dekoracją życia na szczytach i wcale go nie wyraża. A Szekspir światu też nie jest niezbędny.
To w końcu jak, pani Woolf? To jak, panie Ramsay? Niezbędny ten Szekspir, czy można by się bez niego obejść? A windziarz? Więźniowie, słudzy, niewolnicy? A oni są niezbędni dla cywilizacji? Skoro pani Woolf nie wydała ostatecznego werdyktu, lecz wolała zasiać w nas ziarno niepewności, pozwolę sobie powołać na świadka autora nieco późniejszego, wyrosłego na naszym rodzimym gruncie, zachwaszczonym wówczas przez nazistów. Tadeusz Borowski (który, notabene, wedle spekulacji również zginął z własnej ręki) w opowiadaniu U nas w Auschwitzu formułował nadzwyczaj podobne przemyślenia, w jego przypadku sprowokowane pobytem w obozach koncentracyjnych (Auschwitz i Dachau):
Pracujemy pod ziemią i na ziemi, pod dachem i na deszczu, przy łopacie, lorze, kilofie i łomie. Nosimy wory z cementem, układamy cegły, tory kolejowe, grodzimy grunta, depczemy ziemię… Zakładamy podwaliny jakiejś nowej, potwornej cywilizacji. Teraz dopiero poznałem cenę starożytności. Jaką potworną zbrodnią są piramidy egipskie, świątynie i greckie posągi! Ile krwi musiało spłynąć na rzymskie drogi, wały graniczne i budowle miasta! Ta starożytność, która była olbrzymim koncentracyjnym obozem, gdzie niewolnikowi wypalano znak własności na czole i krzyżowano za ucieczkę. Ta starożytność, która była wielką zmową ludzi wolnych przeciw niewolnikom!
Narrator, Tadek (który nie jest wierną kopią autora, lecz raczej kompilacją osób, zachowań i historii zaobserwowanych w obozach), utożsamia się z tymi niewolnikami, tworząc opozycję my-oni. My – wyzyskiwana siła robocza, podwaliny cywilizacji; oni – klasa panów, władców, pięknoduchów nabierających tu mocno pejoratywnego smrodu. Pięknoduchy teoretyzują, a prawda leży poza granicami teorii:
Pamiętasz, jak lubiłem Platona. Dziś wiem, że kłamał. Bo w rzeczach ziemskich nie odbija się ideał, ale leży ciężka, krwawa praca człowieka. To myśmy budowali piramidy, rwali marmur na świątynie i kamienie na drogi imperialne, to myśmy wiosłowali na galerach i ciągnęli sochy, a oni pisali dialogi i dramaty, usprawiedliwiali ojczyznami swoje intrygi, walczyli o granice i demokracje. Myśmy byli brudni i umierali naprawdę. Oni byli estetyczni i dyskutowali na niby. Nie ma piękna, jeśli w nim leży krzywda człowieka. Nie ma prawdy, która tę krzywdę pomija. Nie ma dobra, które na nią pozwala.
U Woolf Szekspir i windziarz, u Borowskiego – strażnik i więzień, władca i niewolnik, Platon (ze swym idealizmem) i człowiek materialny. Rozwój świata oparty na tych samych antagonizmach. Żeby nie powiedzieć – dwubiegunowy…
Lepiej żeby cywilizacja nie poszła śladem Virginii Woolf i nie rzuciła się na głęboką wodę z kamieniami w kieszeniach. Bo kamieni ci u nas dostatek.
Ewa Wasiak
Szczegółowe informacje dotyczące samobójstwa V. Woolf (wraz z fragmentem listu) oraz jej prawdopodobnej choroby zaczerpnęłam ze strony, którą polecam nie tylko zainteresowanym tą autorką, lecz również – chorobą afektywną dwubiegunową:
http://www.afektywni.pl/virginiawoolf,175,l1.html
Definicja strumienia świadomości:
http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/strumien-swiadomosci;3980552.html)
Zdjęcie:
http://www.tapeta-piramidy-slonce-chmury.na-pulpit.com/