autor: Jan Wolfgang Goethe; książka: Powinowactwa z wyboru
Historia miłosnego czworokąta: małżeństwo, przyjaciel i wychowanica pani domu. W idyllicznej scenerii (idyllicznej z założenia, ale i tak odnosi się wrażenie, że wrażliwość społeczna Goethego od czasów „Cierpień młodego Wertera” przytłumiła się znacznie), więc, w tej utopii pięknych, bogatych i dobrych porywy serca burzą moralny porządek i stawiają całą czwórkę bohaterów przed tragicznymi dylematami. Pokrewieństwo tak zarysowanej fabuły z tasiemcowymi serialami, najlepiej południowoamerykańskimi, jest niezaprzeczalne. I rodzi pytanie, na które bardzo trudno jest mi odpowiedzieć: czy to jest wielka literatura?
Krytycy (w tym, w posłowiu – wydanie PIW-u 1959 – Tomasz Mann) nie mają wątpliwości. Otóż jest. Najznakomitsza powieść niemiecka (Mann) i najszlachetniejsze osiągnięcie niemieckiej literatury (też Mann). I jak tu teraz podjąć dyskusję? Dlatego załóżmy od razu, że zwyczajnie błądzę. I to właśnie błądzeniem chcę się z Państwem podzielić.
Warto chyba zacząć od tego, że przeczytałam „Powinowactwa” w dwa wieczory. To oczywiście niewielka książeczka, ale biegłam do przodu szybko i z determinacją, bo gnała mnie chęć poznania odpowiedzi na pytanie: jak to się wszystko skończy?
Ważne jest też, że, zwiedziona pierwszymi stronicami, przystąpiłam do czytania z błędnym (choć znam osoby twierdzące, że słusznym, a potem błędnie je porzuciłam) założeniem, że Goethe dystans do opowiadanej historii zachowuje nie tylko w utopijnej stylistyce ale i w duchu, przedstawiając nam dzieje tego czworokąta z nieustającą, może nawet okrutną, ironią (teraz sądzę, że myliłam się całkowicie, to powieść wręcz pryncypialna w swej powadze).
No i w końcu tytuł tego eseju, to wielbienie bez zastrzeżeń, odnosi sie nie tylko do treści książki, ale i do mnie, czytelnika, który uwielbia „Fausta” i „Cierpienia młodego Wertera” i chciałby wielbić geniusz ich autora bezgranicznie. I z pewnością jest to przyczyna dla której pewne aspekty „Powinowactw” rozczarowały mnie tak mocno.
Nadal sądzę, że Goethe jest mistrzem absolutnym pisania o miłości (czy też, precyzyjniej, o stanie zakochania), o cierpieniach i zamieszaniu, które w nas wywołuje, o tym jak zmienia każdy aspekt otaczającego nas świata. I każdy zakochany odnajdzie w jego bohaterach siebie. I „Cierpienia” i „Powinowactwa” mogą być swego rodzaju balsamem dla udręczonej miłością duszy, nikłym pocieszeniem (w stanie zakochania większe nie jest przecież możliwe) jakie niesie wspólnota odczuwania. Być może sama ta cecha prozy Goethego, całkowicie uniwersalna i chyba wieczna, wystarcza, żeby nazwać „Powinowactwa” arcydziełem.
„Powinowactwa z wyboru” mają czwórkę bohaterów, lecz nie zajmują oni pozycji równorzędnej. Uwaga pisarza skupia się na dwojgu: niewiernym mężu Edwardzie i młodziutkiej Otylii. Pierwsze zgrzyty w przyjemności z tej lektury pojawiły sie u mnie wraz z wypisami z dzienników Otylii. Większość złotych myśli notowanych przez dziewczę jest nieodparcie pensjonarska, a przecież w zamyśle autora, ma przybliżać nam bohaterkę idealną, słodkie i nieskażone dziecko natury. Tymczasem w mojej recepcji akcent padłby raczej na słowo „dziecko”. Nagle dotarło do mnie, że nie ma tu ani krzyny ironii. Mamy po prostu podziwiać Otylię.
Trudno niestety zapomnieć, że w tej miłości mężczyzny o połowę starszego do dojrzewającej dziewczyny, jest gdzieś ukryty sam Goethe. W owym czasie 58 -letni, zakochany w 18-letniej pannie, (potem coraz starszy nadal był konsekwentny w swej słabości do dziewcząt wciąż w tym samym wieku).
I słabość natury ludzkiej, jej śmieszność nawet, nie jest tu tym, co tak naprawdę mi przeszkadza. Przeszkadza mi fałsz w przesłaniu, bo tu faktycznie kryje się ironia. Ta powieść o moralności, o prymacie nieskażonego ducha nad naturą i uczuciem, powstała, jako filozoficzne usprawiedliwienie i wyniesienie własnych wad.
Apogeum fabularnego udziwnienia (znowu znajdziemy się w brazylijskim serialu) „Powinowactwa” osiągają, kiedy Otylia zabiwszy (oczywiście niechcący) dziecko rywalki i ukochanego, staje się jedyną osobą, którą wydaje się ta śmierć naprawdę dotykać. (Choć i jej rozpacz jest egocentryczna, albo właściwie edwardocentryczna.) Tu z pewnością w jakimś stopniu popełniam błąd historycznego przeniesienia – śmiertelność niemowląt na początku XIX wieku jest wciąż olbrzymia, mielibyśmy społeczeństwa szalone z rozpaczy, gdyby nie traktowano jej lżej niż dzisiaj. Nic jednak nie poradzę, dla mnie cały ten epizod, przez piętrzącą się niewiarygodność, jest w jakiś okrutny sposób zabawny.
Śmierć dziecka jest również fabularnym punktem kulminacyjnym „Powinowactw”. Gdy go już osiągamy, dzieje się w tej historii, coś naprawdę fenomenalnego. Sielanka (od jakiegoś czasu zaburzana przeczuciami nieszczęścia) przechodzi nam w jednej chwili w balladę romantyczną, pełną piękna, grozy i smutku. Osobiście uważam tę końcówkę za najlepszy fragment powieści. Dopiero tu króluje wybujały i niedopuszczający wątpliwości (także moich) romantyzm.
Tomasz Mann tak pisze o strukturze „Powinowactw”: „prawdziwe cudo czystości i szczęśliwego rozwiązania kompozycji, bogactwa i zwartości zarazem”. Jak łatwo się domyślić, ja niezupełnie tak to odebrałam. Między sielanką a balladą w chropowatym przejściu, wszystko burzy mi fałszywa nuta idei przewodniej.
Prawdziwym źródłem moich problemów z „Powinowactwami” jest jednak to, co zostawiłam na koniec. Wrócimy tym samym do zapisków Otylii, i kilku złotych myśli wygłaszanych przez bohaterów tła (przede wszystkim Wychowawcę).
Głupot jest tu wiele (zamiast głupot powinnam napisać -poglądów nieprzystających do współczesnej kultury -ale to oznaczałoby założenie, którego nie chcę zrobić, że ludzie 200 lat temu zasadniczo się od nas różnili). Mamy tu więc apologię wojny w pochwale militarnego wychowania i honorze (największym), który niesie służba wojskowa, a żołnierski dryl to idealny sposób kształcenia młodych chłopców. Mamy urocze uwagi o kobietach „z natury niezdolnych do samodzielnego podejmowania decyzji”. Mamy mądrości o nauce, która powinna zajmować się tylko tym co bliskie i użyteczne człowiekowi. I mamy ohydny, rasistowski akapit, porównujący Murzynów i małpy (z punktu widzenia estetyki!) i krytykujący poświęcanie sprawom tak brzydkim uwagi. Umiejscówmy to teraz trochę w historii. Pierwsze wydanie Powinowactw to 1809 rok. XVII i XVIII wiek to apogeum zysków potęg kolonialnych z niewolnictwa. Oświecenie jednak przynosi w końcu w Europie żywą krytykę niewolnictwa z punktu widzenia moralności. Oczywiście do konkretnych rezultatów droga jest jeszcze długa. W trakcie, gdy Goethe pisze Powinowactwa, w Parlamencie angielskim trwa zażarta walka o zniesienie niewolnictwa (pierwszy projekt ustawy zakazującej handlu żywym towarem to 1791 rok, w 1806 roku dzięki sprytnemu przeredagowaniu treści, zakazując jedynie handlowania i wspierania handlu niewolnikami z koloniami francuskimi, zostaje przeforsowana pierwsza ustawa o wymowie abolicjonistycznej, do zniesienia niewolnictwa w Wielkiej Brytanii dojdzie dopiero w 1833 roku). Wymieniam te wszystkie daty żeby pokazać w jakim świecie Goethe pisze to, co pisze. I nie znajduję żadnego usprawiedliwienia.
To na jakie kawałki rozpadały mi się „Powinowactwa” w trakcie czytania nie jest w żadnym razie uniwersalne („nie ma niewinnych czytelników”, że powtórzę dobrze znaną myśl w wersji Arturo Perez Reverte’a). Czy można na poważnie wysnuwać wobec autora moralne zarzuty z pojedynczych fragmentów utworu literackiego, to także temat na długą dyskusję. Josif Brodski w którymś eseju, w charakterystyczny dla siebie, błyskotliwy i lekko autorytarny sposób, stwierdza, że każda dogłębna analiza dzieła artystycznego ma znamiona karykatury. Cóż mogę na to odpowiedzieć? Zważyłam zachwyt i przykrość, ten tekst jest wynikiem na wadze.
Agnieszka Ardanowska