Type and press Enter.

Herbert Rosendorfer / Budowniczy ruin

Raczej niewiele powstało dotąd lepszych powieści. Rosendorfer wykazał się jednak wyjątkową nierozwagą, rzucając na rynek debiut tego kalibru; podejrzewam, że później trudno mu było samemu sobie sprostać. Adam Lipszyc pisze w posłowiu, że wokół „Budowniczego ruin” utworzył się tajny krąg wyznawców, na wzór nieledwie loży masońskiej. Niniejszym zgłaszam swój akces do tego elitarnego klubu, choć skoro jest on tajny, zapewne nie powinienem czynić tego publicznie. Czekam też, aż znajdzie się śmiałek, który odważy się rzecz sfilmować, choć jedynym kandydatem zdaje mi się być Terry Gilliam, a ten zatracił gdzieś dawny błysk.

„Budowniczy ruin” to pełen nieskrępowanej fantazji hymn na cześć człowieka i jego nieodłącznych atrybutów, jako to niepewności, sprzeczności, niedookreśloności czy płynności. To powieść szalona i szalenie intertekstualna; jej bohater jak u Kafki skazany jest na wieczne błądzenie i niespełnienie, tyle że błądzenie owo podano tu w znacznie atrakcyjniejszej formie. Na myśl automatycznie nasuwa się również Philip K. Dick, ale Rosendorfer lepiej chyba niż amerykański kolega panuje nad fabułą, choć ze względu na jej wymowę stara się sprawić zgoła odmienne wrażenie.

„Budowniczy” zdradza wreszcie wyraźne powinowactwo z prozą Lema (młodszy o osiem lat od „Pamiętnika znalezionego w wannie”, dzieli z nim niektóre wątki i ogólny klimat) i trudno chyba o komplement cięższego kalibru. Podobieństwo to zasadza się przede wszystkim na humorze o charakterze erudycyjno-absurdalnym. Miłość autora do literatury jest tu zresztą wyrażona jawnie i przenika całe dzieło. Pojawiają się znane postaci, znajome historie, a niesłychany dar opowiadania Rosendorfera w połączeniu z niedoścignionym wyczuciem pozwala mu stąpać pewnie po niezwykle cienkiej granicy ironii, ani razu nie stawiając stopy na rozpościerającym się za nią szerokim polu, na którym rządzi parodia. Tą sprawnością przypomina austriacki pisarz Johna Bartha i jego „Bakunowego faktora”.

Kilkakrotnie podkreślana umowność fabuły nie wybija zatem czytelnika z rytmu – przytaczane historie są na to zbyt angażujące – lecz siłą rzeczy każe podawać w wątpliwość również realność świata przedstawionego, tym bardziej, że fabuła jest być może wielopoziomowym snem. A skoro przytoczyło się jako potencjalne źródło inspiracji „Pamiętnik” wtórny, to tym bardziej trzeba sięgnąć do „Rękopisu” pierwotnego. I istotnie uderza w „Budowniczym ruin” konstrukcja szkatułkowa na wzór powieści Potockiego, tyle że u Potockiego miały się te historie, przynajmniej w zamyśle, złożyć w pewien porządek; Rosendorfer od początku zdaje się planować u kresu układanki uroczy chaos.

Oczywiście, w tej nawiązującej w warstwie formalnej również do legendarnego dzieła Boccaccia powieści nie mogłoby zabraknąć archetypicznych postaci ze skarbca światowej kultury; Eros spotyka się na przykład z Tanatosem pod postaciami mężów nader chętnie opiewanych (i filmowanych) na przestrzeni wieków. Nie te wszystkie intertekstualne smaczki stanowią jednak przede wszystkim o sile dzieła Rosendorfera, tylko niczym nieskrępowana fantazja autora, zaprzęgnięta ostatecznie w służbę nieoryginalnej (lecz jakże oryginalnie sformułowanej) konkluzji, że bagaż cywilizacyjny nadto już człowiekowi ciąży.

Utalentowany, wszechstronnie wykształcony sędzia Rosendorfer jawi się więc jako prawdziwy pogrobowiec dawnego, brutalnie zmiecionego świata, według Claudia Magrisa archetypicznie wręcz uosabianego przez monarchię austro-węgierską. Jedna z ostatnich historii składających się na powieść jest właśnie łagodną kpiną z wielokulturowego przepychu Austro-Węgier, a precyzyjniej z jego naiwnego przekonania o własnej wieczności.

„Budowniczy ruin” jest przy tym wszystkim dziełem otwartym i zdzieli po głowie każdego, kto chciałby dokonać jego jednoznacznej, wyłącznej interpretacji. Już sam genialny skądinąd tytuł daje ogromne pole do popisu (zwłaszcza gdy zwrócić uwagę na ewidentną demiurgowatość tytułowej postaci), przywodząc na przykład do myśli, że sława człowieka czy wytwory jego rąk trwają ledwie okamgnienie jako z definicji chwilowe i niestałe.

Ale gdyby pójść dalej – choć takiej sugestii nie ma już w powieści – można by podjąć brawurową próbę przechytrzenia największego wroga. Należałoby mianowicie zamiast urzędów, muzeów, bloków czy stadionów stawiać od razu ruiny. Rzecz nawet nie w oszczędności na materiałach budowlanych czy wykończeniu; dowcip tkwi gdzie indziej. Być może czas, zwiedziony pożałowania godnym stanem nowych budowli, doszedłby do wniosku, że jego dzieło jest tu dokonane i oddaliłby się w inne rejony, nękać innych nieszczęśników.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *