I
Siedzę przy komputerze. Otwieram plik ze zdjęciem, nie przyglądam mu się jednak, robię to mechanicznie. Za mną około setki podobnych, przede mną kilka razy więcej. To stare zdjęcia, portrety nieżyjących już ludzi. Starsze i nowsze, kolorowe i czarno-białe, bardziej, lub mniej udane. Przy każdym z nich zatrzymuję się na chwilę i wykonuję te same czynności: podbijam ciemne barwy, rozjaśniam te jasne, zapisuję. Jedno po drugim, setki powtórzeń. Zdaje się, że z każdego z nich ściągam jakąś szarą, półprzezroczystą warstwę. Czy to zaległy na nich kurz? A może czas, który się na nich odkładał?
I nagle, w którymś z mijanych zdjęć, po odgarnięciu grubej warstwy kurzu, dostrzegam błysk w oku. Zdawało mi się, myślę sobie, i przyglądam się jeszcze raz kilkudziesięcioletniej fotografii. Nie. Oczy nadal błyszczą.
Wszystko to część większego projektu, w którym pomagam pewnemu małżeństwu: państwu Wiesławie i Mirosławowi Nowickim. Będąc na emeryturze, postanowili dokonać rzeczy wielkiej: zgromadzić zdjęcia i biogramy wszystkich osób, pochowanych na jednym z małych, wielkopolskich cmentarzy. Systematycznie odwiedzają kolejne domostwa, zbierają i skanują zdjęcia, spisują historię każdego zmarłego. W całym przedsięwzięciu uczestniczy też pan Robert Kaczmarek, dyrektor miejscowego Ośrodka Kultury, pasją i umiejętnościami fotograficznymi uzupełniający wizualną stronę projektu. I ja mam przyjemność w tym uczestniczyć. Przy okazji patrząc na to wszystko i myśląc, pewnie zbyt wiele. Obok zdjęć dostaję teksty, biogramy zmarłych okolicznych mieszkańców, czytam je, edytuję… Wykonuję chyba najłatwiejszą, z naszej trójki robotę: sklejam w całość owoce wykonanej już wcześniej pracy.
To niezwykle dziwna podróż. Codziennie czytam kilkadziesiąt kolejnych scenariuszy, uderzających podobieństwem. Jak mantra powtarza się rytm narodzin, wojny, małżeństw, zawodów (tych wyuczonych, o tych miłosnych biogramy milczą), budowanych domów, płodzonych dzieci, emerytur i śmierci. Wszyscy tańczą w wielkim kole, kładąc kroki w zaskakująco podobnym rytmie. Jakim szokiem było dostrzeżenie wyciągniętej, zachęcającej do tańca dłoni. Patrzę w dół, na swoje nogi i ze zdumieniem odkrywam, że one też tańczą ten sam taniec!
II
Żyjąc wszystko tańcujemy,
a że obok śmierć, nie wiemy.
Tak mówi wiersz nieznanego autora, zapisany na obrazie Taniec śmierci w jednym z krakowskich kościołów. Ale żyjemy, patrzymy i myślimy i, w końcu, prędzej czy później, każdy z nas dostrzega ową wyciągniętą, zapraszającą do tańca rękę. „Nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”, powiada Kohelet.
…zgadza się z doświadczeniem tych którzy opuścili
zajazdy dworce domy przeszli potok złudy
i teraz łagodnym stokiem idą tam gdzie wszyscy idą
To z kolei słowa Zbigniewa Herberta, wiersz Kołysanka, tomik Raport z oblężonego Miasta. Od momentu pierwszego zetknięcia z tymi słowami, aż do teraz, jestem pod wielkim ich wrażeniem. Ci, którzy „idą tam, gdzie wszyscy idą”, czyli kto? Czyli my. Chwytający za wyciągnięte do nas ręce, jednocześnie, gdy przyjdzie czas, zapraszający kolejnych do tańca. Pozostaje jedynie zapytać – czy przeszliśmy już potok złudy? Może nadal wydaje nam się, że idziemy pod prąd, że wytyczamy ścieżki, że nasze doświadczenie jest oryginalne i niespotykane? Po części tak zapewne jest, ale nie zapominajmy: potok złudy czeka. Nie ma nic nowego.
Jest w tym coś przerażającego, ale jednocześnie również niezwykle, zaskakująco kojącego (kojąca wiedza że las jest jednym z wielu lasów, znów dopowiada Herbert w Ścieżce z tomiku Napis). Dziwna świadomość, że uczestniczymy w jakiejś pielgrzymce, w rejsie przez życie i nie jesteśmy w nim sami (o tym, żeśmy członkami wędrującej załogi napisze z kolei Miłosz w swoim Sprawozdaniu). Bardzo to paradoksalne, tak samo jak to, że przecież stawiając swoje pierwsze kroki, idziemy wydeptanymi już ścieżkami. Ale czy jest w czarnym lesie widok bardziej upragniony, niż właśnie wydeptana przez kogoś ścieżka?
Nie ja pierwszy dałem kobiecie gwiazdę na niebie (byłem wtedy młody i naiwny, ona chyba także – wybrała Aldebarana, świecącego tamtej nocy najjaśniej), choć w momencie dawania pełen byłem samozadowolenia ze swojej przemyślności. Teraz, fakt, że nie byłem w tym sam, że podobna tkliwość płynie w żyłach nas wszystkich, jest dla mnie wielkim pocieszeniem, ratunkiem od wstydu.
A zatem idziemy razem i ta niewidzialna wspólnota także dla nas jest niezwykłym pocieszeniem. Pocieszeniem upragnionym. Z jaką ulgą dostrzegamy jakieś prawa, prawidłowości, którym poddany jest ten chaotyczny z pozoru rejs!
III
W pierwszej dekadzie XXI wieku, grupa naukowców z olbrzymią nadzieją wpatrywała się w niebo, próbując dostrzec pewne zjawisko. Miałoby ono polegać na jednostajnym ruchu setek gromad galaktyk w kierunku punktu znajdującego się poza granicami obserwowalnego wszechświata. Hipotetyczny wielkoskalowy ruch materii we wszechświecie: Ciemny przepływ.
Idea ta porywa swoim rozmachem, a raczej rozmachem wielkiej, kryjącej się w niej tajemnicy i idących za nią wyobrażeń. Czy to nie byłoby fascynujące? Ogromna połać wszechświata, przestrzeń tak wielka, że wszystkie próby wyobrażenia jej sobie są daremne, przesuwa się w jednym tempie, można powiedzieć: stąpa jednym krokiem, w tym wielkim tańcu… I co najważniejsze – przyciąga ją coś, czego dostrzec i zbadać nie możemy. Coś wyciąga do nas rękę i zaprasza do tańca. Prawdziwie romantyczna wizja, prawda?
2008 rok przynosi potwierdzenie tej hipotezy, satelita WMAP dostrzega ów ruch na tle niezmiennego i stałego promieniowania tła, odciśniętych linii papilarnych Wielkiego Wybuchu. Radość nie trwa jednak długo – satelita Planck, mechanizm bardziej złożony i precyzyjny, nie potwierdza tych obserwacji, przeczy im.
To, że idea ta trafiła na chwilę obecną między astronomiczne mity, nie powinno nam jednak przeszkadzać, myślę, że śmiało możemy sięgać po ten obraz tęsknoty, potrzeby jakiejś jedności wprawiającej wszystko w ruch. Powinniśmy jedynie zmienić skalę.
IV
Wracam do dwu obrazów nakreślonych wcześniej. Do tego rytmu, w którym przerabiam zdjęcia, w którym czytam kolejne żywoty, jakąś dziwną, zwykłą hagiografię codzienności. Wielkie świadectwo Ciemnego przepływu, do którego zaobserwowania nie potrzebuję satelitów. Razu pewnego, mając za sobą godzinę tej pracy i podobną godzinę przed sobą, dostrzegłem w tekście dwa proste słowa: OPIEKOWAŁA SIĘ. I nagle suchy opis, z którego dowiedzieć można się o prostym życiu, o pracy na roli, o dzieciach i małżeństwie… nagle historia ta zostaje na wskroś przeszyta czułością. Poza wyliczeniem nazwisk, imion, miejsc i dat, pojawia się tutaj troska, jak strzała przebijająca się przez kolejne warstwy szarego życia. Kobieta, utrudzona życiem, opiekowała się swoimi teściami.
Ukłuty grotem tej czułości, biegnę przez kolejne żywoty i, zdumiony, wszędzie dostrzegam ową strzałę. Człowiek, za którym, po jego śmierci, tęsknił ulubiony pies. Zwierze długo jeszcze było niespokojne, szukało i nie mogło znaleźć. Jak kot u Szymborskiej. Kolejny: człowiek, który chcąc uciec przed wojną, wraz z kolegami, wsiadłszy na rowery, jął uciekać na wschód. Ale na wschodzie wojna też była. Inny człowiek donikąd nie uciekał i zwierząt nie miał, ale miał dzieci i dzieci te, opowiadając teraz o nim, używają słowa: dobry. Żartowniś, który uwielbiał tańczyć. Nauczycielka, której uczniowie w kilkadziesiąt lat po zakończeniu edukacji nadal kłaniali się z pewnym namaszczeniem. Wnuczka opowiadająca o babci, która dawała jej kieszonkowe na zakup książek, dobrze wiedząc, że zostaną one wydane na słodycze. Ojciec pomagający córkom w budowie domów. Dusza towarzystwa. Majsterkowicz. Brat. Matka. Dziecko zmarłe po rocznym życiu. Wszystkich ich trzeba ocalić od zapomnienia.
Spojrzenia, z których zdzieram szarą, półprzezroczystą warstwę czasu, błyszczą. Za każdym z nich stoi nasz towarzysz (albo towarzyszka) w tej wyprawie, w której uczestniczymy, choć żadne z nas się na nią nie pisało. Proste słowa: dobry, troskliwy, zaradny, stanowczy, jakieś drobne anegdoty, świadectwa mniejszego i większego dobra, zostawionego za sobą, wszystkie one są obecne w każdym z czytanych przeze mnie biogramów. I nagle stają się one czymś więcej niż mniej lub bardziej lakonicznym wyliczeniem dat, miejsc i imion.
V
Suma elementów składowych nie stanowi całości. Owe daty, miejsca i nazwiska, wykonywane zawody i zainteresowania, nie stanowią pełnego obrazu całości. Elementy te pozszywane są tymi drobnymi, z pozoru pozbawionymi znaczenia nićmi: tym, że ktoś był miły, tym, że ktoś był dobry dla kogoś, że czymś się pasjonował, czymś się interesował, na swój własny sposób tracił czas. Przecież o tym nie pisze się w biografiach, to pierwsza rzecz, o której się zapomina, a przecież nic cenniejszego napisać się nie da. To właśnie te rzeczy błyszczą w kolejnych oczach, na fotografiach sprzed kilkudziesięciu lat. To one ustanawiają rytm stawianych przez nas kroków. Przeszywają, jak strzała kolejne warstwy szarego życia.
Obraz strzały towarzyszy mi uporczywie. Przecież właśnie o tym ożywiającym pierwiastku ruchu, człowieczeństwa pisał przed stu laty Rilke: „…jak strzała, która opiera się cięciwie, / aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. Nie ma dla nas zatrzymania.”. Zatem tańczymy, by być kimś więcej niż zbiorem informacji o nas samych. Słowa te są zbyt pełne, za mocne i piękne dla jakiegokolwiek komentarza. Niech więc wybrzmiewają w ciszy.
VI
Wszystko to były opisy tego samego procesu.
Zdjęcia, skanowane przez Pana Mirosława, teksty biogramów, zbierane przez Panią Wiesławę, ten taniec, do którego wszyscy jesteśmy zaproszeni, strzała drobnych gestów przeszywająca nasze szarości i wielki, obalony co prawda, ale jakże piękny, taniec na niebie, Ciemny przepływ. Osobiście, mimo jego nieaktualności, nadal weń głęboko wierzę, w nieco innej, rzecz jasna, skali.
PS
Trzymajcie za nas kciuki. Jeśli utrzymamy tempo prac na obecnym poziomie, wszystkie ich owoce za jakiś czas, będzie można chwycić w ręce i kartkować tę niezwykłą, zbiorową biografię.