Zapowiedź polskiej premiery „Barry’ego Lyndona” (po 173 latach od ukazania się oryginału!) spotkała się z moją ekscytacją. Po pierwsze, lubię literaturę dziewiętnastowieczną. Po drugie, lubię powieści łotrzykowskie. A po trzecie, bardzo cenię sobie ekranizację autorstwa Kubricka (choć oglądając ją przed laty, nie miałem świadomości, ze powstała na podstawie powieści Thackeraya). To za sprawą amerykańskiego reżysera Barry Lyndon zawsze już będzie miał dla mnie twarz Ryana O’Neala, paniom kojarzącego się zapewne przede wszystkim z „Love Story”, a mnie (przynajmniej do rzeczonego seansu) ze znakomitym filmem sensacyjnym „The Driver” z 1978 roku. I za sprawą Kubricka Händel zyskał kolejny, po hymnie Ligi Mistrzów, bastion we współczesnej szeroko rozumianej kulturze, smyczki z jego „Sarabandy” wwiercają się bowiem w mózg i niespodziewanie przywołują co jakiś czas obrazy z filmu.
Portret łotrzyka wymalowany przez Thackeraya przy użyciu całej palety barw jest żywy i sugestywny. Redmond Barry, chudopachołek legitymujący się rzekomo szlacheckim pochodzeniem i uzbrojony przez wychowującą go samotnie matkę w niewyczerpane pokłady poczucia własnej wartości, rozpoczyna wędrówkę ku sławie i pieniądzom. Wędruje oczywiście po cudzych plecach, a nawet głowach, gruchocząc te bardziej delikatne. Egoista, egocentryk i egotyk, nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć zamierzony cel, szczególnie upodobawszy sobie kłamstwo, szantaż oraz przemoc fizyczną. Jeśli opis ten przywodzi Wam na myśl, skądinąd słusznie, współczesnych polityków, czuję się zobowiązany wskazać jedną istotną różnicę – bohater powieści jest przy tym wszystkim sympatyczny.
Bo sympatii do Barry’ego istotnie trudno się oprzeć, mimo że jest z niego małostkowy fanfaron, a zasady moralne i społeczne ma za nic, powodując się wyłącznie własnym interesem. Miewa jednak lepsze momenty i ukazuje niekiedy niespodziewanie wielkie serce. Nawet jego deklaracja szczerości wydaje się… szczera, bo on sam jest święcie przekonany o jej prawdziwości, tyle że konfabulacja i mitomania są już tak nieodłączną częścią jego istoty, ba! – jej opoką, że co chwila zbacza ze ścieżki prawdy, często bezwiednie przecząc samemu sobie.
Co nie mniej zabawne, mówiąc o sobie, używa niemal zawsze przymiotników w stopniu najwyższym. Stosowana tu nader ochoczo hiperbola nie jest jedynie zabiegiem literackim, a i mechanizmem psychologicznym, jednym z wielu, które pozwalają Barry’emu objaśniać świat i wszelkie zasługi przypisywać własnej szlachetnej osobie, wszelkie winy zaś innym i zdecydowanie mniej szlachetnym osobom.
„Barry Lyndon” kojarzy mi się również, przez analogię pomiędzy wojną siedmioletnią a trzydziestoletnią, z „Przygodami Simplicissimusa” Grimmelshausena. Powieść Thackeraya pozbawiona jest jednak elementów nadnaturalnych, a poza tym, choć opowiada o świecie osiemnastowiecznym, poprzetykana jest aluzjami do początku epoki wiktoriańskiej. Autor, piórem starego i umierającego już Barry’ego Lyndona, tęsknie przeciwstawia jej sztywności dawny przepych i swobodę. A skoro już mowa tu – jak i na ostatniej stronie powieści – o ostatecznym upadku jej bohatera, należy wspomnieć, że przyczyniła się do niego kobieta. Ta już w zamyśle mało subtelna i żartobliwa przestroga przed wstępowaniem w stan małżeński domyka klamrą całe dzieło, które rozpoczęły uwagi na temat intryg niewieścich jako źródła wszelkiego zła na świecie.
Na tym najchętniej zakończyłbym swoje komentarze. Niestety, nie mogę, bo wydawnictwo Replika zasługuje na kilka chwil pod pręgierzem.
Choć bowiem opowieść toczy się wartko, coś tu nie gra. Po namyśle doszedłem do wniosku, że źródłem tego uczucia jest warstwa językowa; nie chodzi nawet o niedostatecznie zaawansowaną stylizację, bo moda na uwspółcześnianie klasyki jest chyba nie do zatrzymania. Cała ta pokrętna chłopska sofistyka ubrana w piękne słówka powinna jednak brzmieć lepiej, tymczasem brzmi ledwie poprawnie. Tłumaczowi najwyraźniej brakuje znajomości właściwej terminologii, eleganckich zwrotów frazeologicznych, czasem w ogóle słownictwa – z braku synonimów, dochodzi na przestrzeni dwóch zdań do niepotrzebnych powtórzeń. Piotr Kuś nie czuje ducha klasyki, nie ma wystarczającego wyczucia językowego. Sprawdziłem – i istotnie, specjalizuje się w tłumaczeniu literatury gatunkowej. Najwyraźniej nie zaczytywał się w Dickensie, Fieldingu, Smolletcie czy Godwinie, nie podpatrzył wystarczająco warsztatu takich poprzedników jak Adam Szymanowski, Tadeusz Jan Dehnel, Anna Bidwell czy Włodzimierz Górski. Wielka to szkoda, bo oddać suchy i ledwo niekiedy wyczuwalny angielski dowcip to trudna sztuka; jestem pewien, że większość biegłości Thackeraya w tym zakresie zgubiła się w tłumaczeniu.
Co więcej, sporo jest w tekście dowodów zwykłej niechlujności albo lenistwa. Tajemniczy klasztor Minorite w Brukseli to przecież po prostu klasztor franciszkanów (lub – dla ładniejszego brzmienia – minorytów czy też Braci Mniejszych), tajemniczy pruski garnizon Neiss na Śląsku to po prostu Nysa, w Polsce – o czym wiedzą czytelnicy Woltera – przyjął się termin „matrona efeska”, nie „efezjańska”. W oczy kłuje też jedyny w książce (i krótki) wiersz, który z niewiadomych powodów zapomniano przetłumaczyć. Tym potknięciom współwinna jest już redaktorka Joanna Pawłowska, ale i tak głównym winowajcą pozostaje wydawnictwo, które poprzez nietrafione decyzje, warunkowane zapewne ekonomicznie, zaprzepaściło szansę na bezbłędną premierę nie tak znowu bagatelnego dla europejskiego dziedzictwa dzieła. Osobiście wolałbym otrzymać „Barry’ego Lyndona” w miękkiej okładce – ale w twardym tłumaczeniu.
utracjusz