Type and press Enter.

TRZECI RZĄD #1 / AD ASTRA

Uwaga, tekst zawiera spoilery, zwłaszcza z pierwszej połowy filmu. Odnośnie dalszych wydarzeń jest raczej lakoniczny.

Gdy w zeszłym roku dowiedziałem się, że oto za oceanem w Fabryce Snów trwają prace nad kolejnym rozbudowanym science-fiction z ambicjami do bycia kinem ambitnym, ucieszyłem się ogromnie, w końcu ostatnie lata przynoszą nam rzeczy cokolwiek ciekawe i tytuły takie jak Moon, Arrival, Grawitacja, czy mój ukochany Interstellar, powoli wchodzą już w jakiś nowy kanon gatunku, tak, że mówiąc o nowych tytułach, nie sposób uciec od porównań i stwierdzeń, czy dany film do tego zaszczytnego grona wchodzi, czy nie. Jako fan wszystkich wyżej wymienionych tytułów, na Ad Astra zapaliłem się jak głupi – i chyba w wyniku tego zapału i ogólnego zabiegania, film uciekł mi jakimś cudem z pamięci – ale nie tylko uciekł, ale nałożył się na inny film – wyświetlany w zeszłym roku Pierwszy człowiek. Aż tu nagle, mniej więcej tydzień temu trafiam na jakiś nowy trailer, a chwilę później odzywa się znajomy i zapytuje, czy na Ad Astrę się wybieram, bo wyprawa szykuje się solidna.

Wyruszyliśmy więc niedzielnym popołudniem gwarną grupą, po drodze oddając się wesołej rozmowie i spontanicznym aktom wandalizmu. Do kina wbiegaliśmy spóźnieni o kwadrans (czyli przed filmem zdążyliśmy wcisnąć jeszcze drugi kwadrans reklam) i wyłączywszy telefony, wpatrzyliśmy się w srebrny ekran, gotowi na wszystko, co najlepsze, z odpowiednimi aplikacjami przygotowanymi, by móc po seansie czem prędzej film ocenić na tym albo tamtym portalu. Muzyka Maxa Richtera, jest dobrze; powolne ujęcie pełne świetlnych plam, nadal jest dobrze; no i Brad Pitt z małym monologiem na dzień dobry, czy coś może pójść nie tak?

Ano może, ale nie wyprzedzajmy faktów. Pitt gra tutaj astronautę, którego ojciec, przed wielu laty poleciał z pionierską misją w stronę Neptuna, gdzie łapać miał sygnały od obcych cywilizacji, a jako, że mamy do czynienia z filmem sf, coś rzecz jasna musiało pójść nie tak, misja zakończyła się niepowodzeniem. Trochę wody zdążyło w amerykańskich rzekach upłynąć i czasu minąć, gdy świat zaczął borykać się z pewnymi problemami, których źródło znaleziono w pobliżu Neptuna i powiązano z dawno zaginioną misją. Brad Pitt wyrósł w międzyczasie na męża i porzucił wszystko, co dziecięce, a jako, że został kosmonautą, wyrusza z misją skontaktowania się ze swym staruszkiem. Trochę jak Benedykt w Lodzie Dukaja.

I tu zaczynają się schody, bowiem scenarzyści doszli widać do wniosku, że skoro w tytule błyszczy wyraźnie Ad Astra, to bohaterowie nie mogą do owych gwiazd bez trudów dotrzeć. Mała próbka z pierwszych etapów podróży: dzielny protagonista leci na Księżyc, żeby z niego polecieć na Marsa. Na Księżycu ląduje nie w bazie, z której ma startować, a w bazie sąsiedniej, co jest posunięciem szalenie „błyskotliwym” jeśli weźmiemy pod uwagę zjadające srebrny glob konflikty terytorialne i grasujące wszędzie bandy piratów. Więc rusza nasza radosna trupa dwunastu (z tego, co pamiętam) chojraków, z których do celu dociera, zdaje się jedynie dwóch. Można już spokojnie wsiąść w rakietę i polecieć na czerwoną planetę, co, odbywa się również nie bez problemów, udaje się jednak i w końcu bohater może zasiąść w dźwiękoszczelnej kabinie i nagrać komunikaty do swojego ojca. Całkiem sporo zawracania głowy, a chodziło o nagranie kilku wiadomości głosowych, jakby nagrać na Ziemi nie można było.

Już w połowie filmu miałem zatem przykre poczucie, że Ad Astra do swoich nieco starszych braci z nowej fali kina sf nie dosięgnie. Scenariusz niepotrzebnie meandruje, skupia się na akcji, która w żaden sposób nie służy głównemu wątkowi opowieści, wręcz przeciwnie – szkodzi mu, zajmując kolejne kwadranse nic nie wnoszącymi wydarzeniami. I wielka szkoda, gdyż film robi naprawdę niemałe wrażenie realizacją, nastrojem, stroną techniczną – ale wszystkie one poddać się muszą temu miejscami bezsensownemu scenariuszowi. Siedziałem i zastanawiałem się więc – po co?! Nolan w Interstellar w jednej scenie, za pomocą skrótów, symboli i cięć, przeplótł moment pożegnania, odjazdu i startu. Potem cięcie i jesteśmy już między gwiazdami. Magia kina w najprostszej postaci. Ważna jest tam opowieść, reżyser nie bawi się w przystanki, natomiast James Gray, reżyser i współscenarzysta Ad Astry trwoni połowę filmu na puste sceny pogoni i zwiedzania niepokojących korytarzy opustoszałego statku po drodze.

Ale wnikliwy i przebiegły widz, jakim z pewnością jest mój czytelnik, domyśla się już zapewne, że Mars nie jest ostatnim przystankiem w tej podróży – otóż nie – po kilku nieprzyjemnych korporacyjnych scenach ruszamy dalej, w kierunku Neptuna, na poszukiwanie ojca, na poszukiwanie siebie. I tutaj znajdujemy rzeczy, dla których film zobaczyć mimo wszystko warto – cała ta podróż, bezwzględnie przypomina Conradowskie Jądro Ciemności, po drodze bowiem dowiadujemy się o pewnych mrocznych epizodach z życia Neptunowego ojca, sama zaś podróż, to wielkie dryfowanie w przytłaczającą czerń kosmosu, to wielkie, kilkumiesięczne sam na sam ze sobą, niekończące się trawienie myśli, mówienie do siebie i coraz większe odpływanie. I gdzieś tam ten Kurtz-Jones, coraz bliższy, coraz czarniejszy, coraz straszniejszy. A wraz z nim ten syn gwiazdowy, coraz dalszy od domu, coraz dalszy od siebie – a może wręcz przeciwnie? Jest taka fenomenalna scena, w której Pitt unosi się w czarnej wodzie, sam na sam ze swoimi myślami o sobie i o ojcu. I nagle, w tej ciemności odkrywa łączące ich braterstwo. Oj, gdyby ten film skupił się w pełni na tym wątku odkrywania o co chodzi w byciu synem, gdyby tylko rozlał się tymi barwami monologów i spotkań! Wściekam się przez to niemożebnie, bo te sceny pokazują mi, czym Ad Astra mógł być.

Momenty wewnętrznych monologów, ujęcia stopniowo rozmywające światła, oddalające nas od filmu, no i muzyka Maxa Richtera, wszystko to sprawia, że całość miejscami zahacza o dzieło sztuki. Zahacza o dzieło sztuki jednak wizualnie pozostawia pewien estetyczny niedosyt. Przeloty koło planet trwają po kilka sekund, dopiero samemu Neptunowi i jego pierścieniom przyjrzeć możemy się z nieco większym spokojem. A ja tęsknię za pejzażami w kosmosie! Cholera! Kubrick miała jaja, żeby pokazywać okrążające się wzajem statki i nigdzie się z tym nie spieszyć. Wielka pustka, powolny ruch, muzyka, piękno, czemu przelot koło Jowisza nie mógł trwać minuty-dwu? Toż przeloty sondy Juno i jej surowe, naukowe materiały dostarczają efektowniejszych i piękniejszych doznań – a to jest kino – dziedzina efektowności i piękna!

No i zarzut ostatni, już niemal na koniec. Film broni się jako opowieść o ojcu i synu, o ziejącej między nimi przepaści i o tym, że tak naprawdę, poniekąd są tym samym, głodnym przygody, ogromu i wielkości człowiekiem. Ale czy do tego konieczna była estetyka science-fiction? Moim zdaniem nie. Jestem gorącym zwolennikiem, żeby sf pokazywało nam rzeczy, których żaden inny gatunek pokazać nie może, jak idę na taki film do kina, to chcę zobaczyć rzeczy niestworzone, jakąś wielką tajemnicę, która będzie mnie dręczyć i męczyć już od pierwszego obejrzanego trailera, aż po sam koniec filmu. I nieważne, że Interstellar nie tłumaczy swoich pięciowymiarowych rozwiązań – dostajemy wielką tajemnicę i pozostaje nam tylko gdybanie. I co z tego, że Arrival nie tłumaczy wszystkich rzeczy, albo robi to zdawkowo – jest tajemnica i jest wielki emocjonalny taran, który nie pozostawi widza obojętnym. Nawet średnio udany Prometeusz już dwa lata przed premierą poraził mnie tkwiącą w nim tajemnicą (sam film nie rozczarował mnie jakoś bardzo, swoją drogą). I to są rzeczy, których poza sf opowiedzieć się nie da! Oglądając Ad Astrę oczekiwałem właśnie tego, wielkiej tajemnicy na końcu, spotkania z nieznanym, przytłaczającej niepewności. Żadnej z tych rzeczy tu nie było.

Piszę ten tekst z sercem cokolwiek ciężkim. Nie dostałem nowego Interstellara, nowego Moona, nie było nawet blisko. Jest świetny motyw jądra ciemności, są świetni aktorzy, jest niezwykła warstwa audiowizualna, wszystko to sprawia, że dostaliśmy dobry film (mimo naciąganego i niepotrzebnie zagmatwanego scenariusza), ale niedobre science-fiction. O, losie! Jeśli wybierasz się do kina, nastaw się koniecznie na dobry film o ojcu i synu, na dobre echo Jądra ciemności, a mocno zniwelujesz rozczarowanie. Ja po prostu czekałem na coś innego, stąd, w dużej mierze wszystkie te mieszane uczucia.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *