Człowiek nie zawsze ma ochotę obcować z Bergmanem. Ba, dla mnie kino stanowi zazwyczaj odskocznię od znoju dnia powszedniego, a nawet co ambitniejszej literatury, i rzadko zasiadam przed ekranem w stanie ducha umożliwiającym przyswojenie i pojęcie intrygi złożonej bardziej niż bolkololkowa. Norweska parodia „Wikingów” zdawała się więc być znakomitym wyborem.
Nieznajomość oryginalnego materiału pozwoliła mi podejść do seansu bez większych oczekiwań czy uprzedzeń, a w ostatecznym rozrachunku również z większą swobodą interpretacyjną. Rychło okazało się bowiem, że „Norsemen” to coś więcej niż seria mniej lub bardziej udanych gagów.
Oto mamy osadę Wikingów, w gruncie rzeczy poczciwin, którzy starają się zajmować swoimi sprawami, kultywują skromne tradycje i nie wadzą nikomu. Od czasu do czasu muszą zarobić na chleb, płyną więc na Wyspy Brytyjskie, gdzie grabią, gwałcą i mordują, a następnie powracają w glorii, dzierżąc mniej lub bardziej okazałe łupy. Życie płynie powolnym, odwiecznym rytmem.
Sytuację zmienia przybycie do osady niewolnika Rufusa rodem z Rzymu. Wraz z nim przenikają do tego hermetycznego dotąd świata nowe idee, a semantyka bardzo się komplikuje, bo w imię tych nowych idei, jako to poprawności politycznej, psychoanalizy, coachingu czy korporacyjnego pseudoetosu, pozwala nazywać czarne białym, białe zaś czarnym, podkopując dotychczasową stałość i nie oferując w zamian nowej.
W tym aksjologicznym rozmyciu naiwni Wikingowie nijak nie potrafią się odnaleźć, ster przejmują zaś jednostki wykolejone, obdarzone bardziej giętkimi kręgosłupami i błyskawicznie przyswajające sobie rewolucyjną i mocno opresyjną nowomowę, pozwalającą stygmatyzować oponentów jako wsteczników, szowinistów itp.
Nie wszystkie żarty są w serialu smaczne; w szczególności scenarzyści powinni się przy pomocy specjalisty głęboko pochylić nad swoimi ciągotami. Fetysze analny oraz fekalny to jedynie początek listy i doprawdy nietrudno dojść do wniosku, że w dzieciństwie duetu Helgaker-Torgersen odszukać można większe traumy niż nieudany trening czystości.
Z obsady na szczególną pochwałę zasługuje Jon Øigarden, który brawurowo wciela się w postać Jarla Varga, demonicznego wodza o nieprzebranych pokładach perwersji. Trzeba jednak ponownie podkreślić, że nie wszystkie perwersje „Norsemenów” są równie niejednoznaczne co skłonności tego sympatycznego łysielca i osoby o wrażliwym smaku zdecydowanie powinny omijać serial szerokim łukiem.
Przy odrobinie dobrej woli można jednak odczytać tę produkcję jako genialną satyrę na człowieka ponowoczesnego, zagubionego pomiędzy sprzecznymi impulsami, rozpaczliwie poszukującego punktu oparcia, a także jako krytykę cywilizacji jako mechanizmu degenerującego, tłumiącego nie tylko wrodzone ludzkie instynkty, ale i naturalną zdolność rozróżniania dobra od zła, która to teza nie jest może całkowicie prawdziwa, ale też z pewnością nie jest zupełnie fałszywa.
utracjusz