Moje słuchawki znają tylko dwie głośności – albo grają na sto procent, albo są wyłączone, innego słuchania nie ma, ja jestem człowiek z zasadami. I nic nie robię sobie z ostrzeżeń telefonu, który raz na jakiś czas ścisza mi muzykę do połowy i ostrzega przed zagrożeniami, miotam wówczas jakąś siarczystą obelgę i wracam do stanu właściwego. Słuchać głośno, głuchnąć młodo! Być może właśnie przez to upodobanie, szczególnie dociera do mnie muzyka głośna, krzykliwa, wyraźna. Może to i naiwne przekonanie, ale zdania, wykrzyczane, brzmią tak jakoś prawdziwiej. Przynajmniej ja bardziej im wierzę.
Pewnego razu, kilkanaście lat temu, to był rok 2005 albo 2006, wysiadając z autobusu, przypadkiem spotkałem siedzącego na przystanku Łatę. Łata w liceum dostarczał muzykę, od czasu do czasu rzucał nazwą jakiegoś zespołu, pożyczał płytę i tak dalej. Miał wszystko, czego warto było słuchać, miał mnóstwo klipów pozgrywanych na VHSach… w zasadzie: czegóż to on nie miał? No ale wracajmy do opowieści: tamtego popołudnia złapał mnie i pyta: ej, słuchałeś kiedyś Yeah Yeah Yeahs? Ja na to, że nie, na co przykazał mi podpiąć się słuchawkami do jego discmana i puścił mi chyba Pin, albo Time, w każdym razie któryś z tych głośnych, rozkrzyczanych kawałków z pierwszej płyty zespołu, które chwytają od razu, tak, że po jednym przesłuchaniu, chcesz rzucić się na całą płytę.
I, tak jak stałem, poleciałem. Przez jakiś czas wzdychałem nawet do Karen O. (zresztą kogo ja oszukuję, wzdycham do dzisiaj), wokalistki zespołu, o polsko-koreańskich korzeniach. Płyta weszła natychmiast i wraz z następnymi albumami YYY utkwiła mi w głowie do dzisiaj, choć przyznać muszę, że żadne z późniejszych wydawnictw nie porwało mnie tak jak debiutancka Fever to tell, płyta, którą uważam za swego rodzaju postpunkowe, rockowe objawienie, nosi ślady tej dziwnej i tajemniczej siły, która zdaje się towarzyszyć zespołom tylko w ich młodości, gdy wiele rzeczy robią na próbę, eksperymentują i więcej działają, niż myślą i planują.
Cały charakter płyty zawiera się w jej tytule. Fever to tell. Pali nas gorączka i opowiemy ci o niej i lepiej zapnij pasy, zdaje się mówić, a raczej krzyczeć zespół. Cała płyta naznaczona jest prostymi, możliwie głośnymi riffami, nieokrzesanym basem, perkusja jest tak toporna, że już bardziej się nie da, wokal rozciąga się od wrzasku do perwersyjnych jęków, wszystko jest surowe, głośne i proste – już w pierwszych minutach muzycy dają do zrozumienia, że tutaj bijemy się na gołe pięści. Płyta wręcz błyszczy na tle wydawanej w początkach XXI wieku muzyki rockowej, która w mainstreamie szła w produkcyjną doskonałość (patrz Radiohead), w tanie efekciarstwo (patrz cały numetal i jego pochodne) i w równie tanie, tkliwe moralizatorstwo (no, weźmy na przykład Coldplay albo Nickleback). Dziś może już tego nie czujemy, w końcu ostatnie dekady były rozkwitem niezależnych kapel o surowym brzmieniu, małym powrotem do garażu, który wniósł nieco brudu w nowe granie; ale wtedy, na samym początku nowego wieku Fever to tell była diamentem, przypomnieniem, że rock musi się buntować, łamać konwencje i zasady, szokować, kopać i gryźć.
Warstwa brzmieniowa doskonale przekłada się też na treść całej płyty. Karen, jak nakazuje młody wiek, będzie śpiewać o miłości, emocjach, bólach, rozczarowaniu, buncie i podobnych rzeczach, ale robić będzie to dość niekonwencjonalnie, przykładem niech będzie jeden z pierwszych utworów, ekstatyczny Date with the night, ekstatyczny nie tyle z powodu miłosnych uniesień i westchnień, co doznań, które bohaterka piosenki sama sobie zafunduje w łóżku. Ot taki zepsuty odpowiednik piosenki o zakochaniu. Zaraz po tym, w kawałku Man śpiewać będzie w pierwszej zwrotce o mężczyźnie przez którego chce zabijać, który już w drugiej zwrotce stanie się mężczyzną, przez którego chce umrzeć, co i tak wielkiego znaczenia nie ma, gdyż refren zapewnia nas, że wszyscy spłoniemy w piekle. Jak miło. Cold Light z kolei to cokolwiek zuchwałe zaproszenie do romansu. Ten ton – zuchwałości, swego rodzaju zepsucia i wielkiego fatalizmu będzie nam towarzyszył przez większą część płyty. I nie jest to żadne gówniarskie efekciarstwo i wymachiwanie pięściami, płyta bowiem od czasu do czasu przebija się głębiej, znacznie głębiej.
Jeśli ktoś prosi mnie o wymienienie na szybko piosenki doskonałej (o ile coś takiego w ogóle istnieje), to niemal odruchowo wymieniam Maps, najlepszy chyba utwór na całej płycie, promowany cudownym klipem, na którym w zasadzie nic się nie dzieje – zespół śpiewa przed publicznością w małej salce, światła świecą, Karen płacze i śpiewa „They don’t love you like i love you”. Prosta perkusja bębni, gitara robi swoje, a ja siedzę i zastanawiam się, jak tak prostymi środkami można było osiągnąć coś tak dobrego! W ogóle piosenki o miłości to im na tej płycie wyszły. Gdzieś tam chowa się ukryty kawałek, Poor Song, na którym Karen śpiewa: „Kochany, boję się wielu rzeczy, ale kochać ciebie się nie boję. I wiem, że ty też boisz się wielu rzeczy, ale miłości się nie bój”. A wszystko to w minimalnej piosence na jedną gitarę, prostą perkusję i wokal. Za sprawą wielkiego kontrastu z głośną częścią płyty, te ciche momenty robią piorunujące wrażenie, wbijają się jak taran w ucho obezwładnionego ciężkim zgiełkiem słuchającego. Podstępnie.
To jeszcze o Y Control napiszę, bo to jest kawałek niesamowity i dla płyty ważny. Przede wszystkim zobaczyć trzeba szokujący klip, na którym banda dzieciaków, w zabawie dopuszcza się aktów wandalizmu, przemocy i innych ciekawych rzeczy. Nie wiem czy dziś przeszłoby nagranie takiego klipu. Są tam odcinane kończyny, dewastowane samochody, kopane psie truchło, a wszystko to w atmosferze wesołej zabawy i podskoków skąpo ubranej wokalistki. Melodyjny, pełen życia utwór opowiada jednak o kobiecie, której najlepiej w życiu nie poszło, ran ma teraz wiele i śpiewa w refrenach: „chciałabym móc odkupić tę kobietę, którą ukradłeś”.
Słuchacz cnotliwy i dociekliwy z pewnością dostrzeże w albumie drugie dno, coś więcej, niż pełną zgiełku, wulgarną i rozkrzyczaną szarpaninę. Jest tam pod spodem mnóstwo ran, jest tam jakaś niechęć do samych siebie, jest chęć buntu i krzyku (choć nie do końca wiemy po co i przeciw czemu), rzeczy które doskonale znamy. Rock stracił wielkie powody do buntu. Żadnych wielkich wojen (przynajmniej nie takich, jakimi światowy rynek muzyczny chciałby się przejmować), brak potrzeby pełnej gniewu walki ze starszym pokoleniem w imię jakiejś rewolucji obyczajowej. Kto miał się zaćpać w latach 80 i 90 już dawno się zaćpał. Nic dziwnego, że rock obrodził w zespoliki tkliwie śpiewające o tęsknocie i gówniarskiej miłości. A Fever to tell znalazła coś przeciw czemu buntować wciąż się można i trzeba – chodzi o bunt względem siebie samego. Bunt nieudanych miłości, chorych relacji, tęsknot nie do ugaszania i tej wielkiej nudy, która każe łamać kolejne obyczaje i zasady, krzyczeć, łamać i szokować. Gdy materiału zabrakło na zewnątrz, wystarczyło poszukać go w sobie.
I ja, choć mój okres młodzieńczych buntów minął już (chyba) dość dawno temu i czas zbierania pierwszych blizn i wielkich buntów mam już za sobą, słucham tego i cholera – wierzę tym ludziom, bo doskonale wiem, że mówią prawdę. Wierzę w ich gorączkę i raz na jakiś czas do debiutanckiego albumu zespołu wracam. Posłuchajcie!
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy