książka Pieśń Salomonowa; autor: Toni Morrison
Istnieje słowo na określenie znakomitych tłumaczeń, oddających bezbłędnie ducha oryginału. Mówi się o nich, że są kongenialne. „Pieśń Salomonowa” to jedna z książek, które udowadniają, że to oddzielne słowo jest bardzo potrzebne, bo zawiera się w nim coś więcej niż epitet o jakości tłumaczenia. Słowo to jest wskazówką, że język nie jest dodatkiem do opowieści, że to para w partnerskim związku: język – opowieść i że to ona tworzy książkę.
Tak przynajmniej jest z powieściami wybitnymi.
Blurpy z anglojęzycznych czasopism i wypowiedź samej Toni Morrison we wstępie do „Pieśni Salomonowej” wyraźnie wskazują, że z taką sytuacja mamy tu do czynienia. Niestety tłumaczenie Zofii Uhrynowskiej -Hanasz z pewnością kongenialne nie jest. Pisarka podkreśla, że ceni sobie znaczenia słów i każde słowo, i jego konotacje są ważne. Słowa w polskiej wersji są przypadkowym wynikiem translatorskiego wysiłku. Nic za nimi nie stoi, żadna Biblia, żadna tradycja murzyńskiego południa, żadne wspomnienie faulknerowskiej duchoty. (Toni Morrison rozkłada na czynniki pierwsze, pierwsze zdanie swojej powieści, z 6 słów nad których znaczeniem się zatrzymuje, dwóch w ogóle nie ma po polsku. Tłumaczka w żaden sposób nie odnosi się do tego braku.)
I nie chodzi tu o to, żeby potępić tłumaczkę. Już prędzej redaktora odpowiedzialnego za serię, który po przeczytaniu takiego wstępu powinien zwrócić się do tłumacza z prośbą o uzasadnienie wyborów i uzasadnienie to w książce zamieścić. Ale prawdę mówiąc wydaje mi się, że każde tłumaczenie tej powieści, które nie będzie kongenialne, będzie złe.
Tym bardziej że, posłużę się słowem z notki na okładce, jest to książka wstrząsająca. To, że taka jest wynika z fabuły nie języka, język musi tu być kontrapunktem, poezją (jest nią wg Anne Tyler, Washington Post Book World, a także wg Komitetu Noblowskiego, który w uzasadnieniu nagrody pisał o poetyckich wartościach tej prozy), pieśnią, dzięki której będziemy mogli znieść opowiadaną historię.
Piszę więc teraz recenzję z książki częściowo wyobrażonej.
Większość akcji „Pieśni Salomonowej” rozgrywa się w Ameryce lat sześćdziesiątych, parę pierwszych rozdziałów w latach trzydziestych, epizody sięgają czasów niedługo po zniesieniu w Ameryce niewolnictwa. Trzy pokolenia. To co wstrząsające w tej książce nie jest jednak typową historią okrucieństw rasizmu. Gdyby nakręcono na podstawie „Pieśni” film, potrzebowałby może ze czterech białych statystów. Toni Morrison przedstawia nam tu historię społeczności nie konfliktu, zresztą faktycznie słowo naród (znowu za blurpem) będzie tym właściwym.
I jest to naród wykorzeniony. Pusty. Stwarzający swoją historię, mity i tożsamość teraz. Stający się. A przynajmniej usiłujący się stać. Bo czy jest to możliwe, książka nie daje odpowiedzi. Mówi nam jedynie, że bez takiego zaplecza kroczymy w pustce.
To jest właśnie wstrząsające w tej książce: ludzie uwięzieni w pułapce, tworzący na bieżąco to, co powinno zająć setki lat. Bo tożsamość jest jak tlen, nie da się bez niej oddychać, żyć.
Jako czytelnik „Pieśni” przypominałam trochę Mleczarza, jednego z bohaterów. Przez blisko połowę historii przeszkadzało mi metaforyczne przeładowanie wszystkiego wokół, widziałam w nim śmietnik i chaos, i przy okazji jakieś echo realizmu magicznego, dopiero potem dotarło do mnie, że ten śmietnik to po prostu wnętrzności narodu, który się nie scalił, więc ten realizm nie ma w sobie nic magicznego, i jest dosłownym, dokładnym, czasem wręcz naturalistycznym przedstawieniem rzeczywistości. Takiej w której wyszły na wierzch duchy i niepochowane kości.
To wszystko sprawia, że „Pieśń Salomonowa”, „czarna” książka z 1977 roku, jest lekturą bardzo współczesną, bardzo uniwersalną. (Chociaż sama Toni Morrison deklarowała, że pisze dla czarnych i że nie jest to żadne ograniczenie, przecież Tołstoj nie pisał dla niej – ale ta deklaracja choć świetnie brzmi, nie oddaje prawdy o literaturze.) Bo przecież żyjemy w epoce wykorzenień i ich konsekwencji. I pewnie dlatego również, jest to książka tak wstrząsająca.
Przy okazji przypomniała mi artykuł z Polityki (nr 32, sierpień 2019) , „Bunt map” Tomasza Targańskiego, o przekłamaniach odwzorowania Merkatora, XVII wiecznej podstawy obrazu świata, który nadal w nas tkwi. Gorąco zachęcam Państwa do spojrzenia na współczesne propozycje kartografów, zwłaszcza na mapę AutoGraph, Hajime Narukawy. Może być ona dla Europejczyka niezwykłą (wstrząsającą właśnie) lekcją pokory.
A teraz Gitara u Toni Morrison:
– Wiesz co Mlecz, mnie się wydaje że całe moje życie to geografia (…)
Na przykład ja, żyję teraz na Północy. Nasuwa się pytanie na północy czego? Oczywiście na północy Południa. A wiec Północ istnieje, ponieważ istnieje Południe. Ale czy to znaczy, że Północ to co innego niż Południe? Nic podobnego! Południe jest po prostu południem Północy…
To zdanie, podobnie jak AutoGraph, powinno być cierniem w naszym postrzeganiu świata.
„Pieśń Salomonowa” była dla mnie lekturą trudną. Nieufność wobec tego co czytam, będąca konsekwencją informacji ze wstępu, nie opuściła mnie właściwie do samego końca. Bardzo silnie działał na mnie niełagodzony językiem ponury nastrój książki i nie chciałam się mu poddawać. Dostałam za dużo pozbawionych odpowiedzi pytań, albo, jeszcze gorzej, nie podobały mi się wyłaniające się odpowiedzi. Rzeczywistość złożona z metafor budziła mój sprzeciw (już same imiona bohaterów są dla mnie przykrym nadmiarem; Mleczarz, Gitara, Piłat, Koryntian, a to tylko wierzchołek góry). A jednak nie miałam tu wątpliwości, że czytam rzecz bardzo dobrą. Gorzki smak w ustach po tej lekturze, to smak poznania. Do tego jest „Pieśń” książką fenomenalnych wręcz obrazów, i to mimo gargantuicznego częstokroć przesytu – przecież tę książkę otwiera samobójczy skok na anielskich skrzydłach w rozrzucone aksamitne płatki sztucznych róż w akompaniamencie pieśni gapiów i jęków rodzącej kobiety. Ale już skórowanie rysia, pilnująca rozkładu i gnicia Circe, malująca się Hagar, kobiety bez torebek, straszna wojna państwa Nieboszczyk – każdy z tych motywów to skoncentrowana opowieść, mistrzostwo metafory.
Toni Morrison dostała nagrodę Nobla w 1993. Zmarła dwa miesiące temu.
Agnieszka Ardanowska