Type and press Enter.

KSIĄŻKA WIĘKSZA NIŻ KSIĄŻKA / SANATORIUM POD KLEPSYDRĄ

O tym, że Bruno Schulz i to, co napisał, to jeden ze szczytów naszej literatury, wie w sumie każdy, długo zastanawiałem się więc czy w ogóle brać się za pisanie tekstu o jego Sanatorium pod klepsydrą (które we wstydzie nadrabiam dopiero w połowie czwartej dekady życia). Bo czy jest jeszcze ktoś, komu trzeba mówić, że Schulz jest dobry? A potem pomyślałem sobie, że może więcej jest takich spóźnionych ptaków jak ja, co to zwlekają i zwlekają i sięgnąć nie mogą. Dobrze, siadam więc i piszę.

Sanatorium czytało mi się cholernie ciężko – muszę wyznać już na wstępie – no bo jak czytać książkę, która co dziesięć, co pięć stron wybucha Ci w rękach, wymyka się, ucieka? Siedzę nad nią od miesiąca. Zawzięcie postanawiam siadać, czytać, wziąć ją taranem, ale nim przeczytam trzydzieści stron, ona znowu eksploduje całym swoim bogactwem, barwami, postaciami, tworzywem, humorem! I musze zaraz zamykać ją, wciągać sweter, buty wzuwać i iść pochodzić popatrzeć w niebo, podziwić się trochę, wychodzić ten nadmiar!

Innym razem siadam z podobnym nastawieniem i czytam. I już po dziesiątej stronie muszę sięgać po notes i długopis – bo jakiś pomysł się pojawił, zakwitł pod wrażeniem lektury. Zapisuję więc i wracam do książki. Ale po pięciu minutach sytuacja się powtarza, i po dziesięciu znów, a po pół godzinie książka leży odłożona, a ja stukam w klawiaturę opowieść o wielorybie w wannie, albo Wielkim Wozie znikającym z nieba!

Tak to wygląda. Jakby słowa i strony nie mogły pomieścić treści. Gdy nie patrzę, mam wrażenie, że książka cała drży i trzęsie się. Schulz jakby przewidział to przesycenie już w pierwszym opowiadaniu – w Księdze. Czy był aż tak pewny wspaniałości i bogactwa tego, co napisał, że zaczął od opowieści o słowie nie mogącym zmieścić Słowa? Ja tam wolę myśleć, że to wieszczenie było, bo cała ta książka to jest cholerne wieszczenie – Słowo w jakiś dziwny, bogatszy i pełniejszy sposób większe od słowa. I książka w jakiś sposób obfitsza niż inne książki, zjawisko na jakie wtarabaniasz się raz na kilka lat.

Twórczość Schulza jest rzeczą niezwykłą, i ta niezwykłość jest pełniejsza od innych niezwykłości (o których mówimy tak często, że gdzieś w międzyczasie stały się zupełnie zwyczajne) trochę nie mieści się w tym określeniu. Czytanie Sanatorium było nieznośne nie tylko przez to oślepiające bogactwo, ale też przez smutek i żal nad tym, że to już koniec, że to już wszystko, że słowa wyszły i skończyły się, że jakiś syn niemieckiej kurwy, ostatni z miotu prosiąt, zabrał Schulzowi życie, a nam ciąg dalszy największej literatury, jaka być może miała się tędy przetoczyć.

Ale jest pociecha – jego książki, jak pisałem, są nieco większe, niż książki jako takie. Rozedrgane podskakują i mienią się, nie mieszczą się w sobie samych. Każde słowo tam kipi, jakimś niemal nadprzyrodzonym wrzeniem. Bierz w ręce, otwieraj na chybił trafił i czytaj losowy akapit – i z miejsca, już po trzech, czterech zdaniach będziesz wiedzieć – to jest lepsze niż wszystkie lektury ostatnich tygodni i miesięcy. Ja głęboko wierzę, że Słowo płynie sobie samo, istnieje bez naszego udziału. Czasem zechce przelać się przez nasze ręce na papier. I jak czytam Schulza, to myślę sobie, że Słowo wiedziało, że ma mało czasu na pisanie tymi rękami, więc wylało się jakieś pełniejsze, bogatsze, większe. Schulz nie pisał, Schulz wieszczył.

Po zakończonej lekturze wcale nie czuję się, jakbym Sanatorium przeczytał. Jestem przekonany, że jeśli cofnę się i zacznę od nowa, wszystko będzie świeże i inne. Trochę jakby pod moja nieobecność w domu ktoś poprzestawiał meble. I będę czytał i na nowo się zachwycał i dziwił i przytłoczony uciekał na jakiś spacer pod jakieś niebo i jakąś topolę, żeby ten nadmiar zdziwienia mógł ze mnie odparować!

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *