Czasem po prostu się nie udaje. Czasem życie nie daje drugiej szansy. Ani trzeciej. Czasem uświadamiamy sobie, że strata, którą ponieśliśmy – lub którą spowodowaliśmy – jest nieodwracalna. Nie chodzi tu nawet o zwykłego pecha – w powieści Vonneguta nieszczęście zyskuje niemal metafizyczny wymiar. Jakby los celowo wystawił bohaterów na próbę, której nie mogą zdać. A potem, gdy jest już za późno, ta próba staje się ich codziennym przekleństwem.
Nie tylko trupy padają gęsto – mamy morderstwa, dekapitacje, zamachy bombowe – ale też brutalność policji, przebiegłych prawników, nieudane małżeństwa. Z jednej strony spoglądamy na groteskowy happening śmierci, z drugiej – na studium społecznego nieudacznictwa, które w swojej przeciętności przeraża jeszcze bardziej. A jednak to nie przemoc ani horror dominują w tej opowieści. Jej prawdziwa groza kryje się w nieprzystosowaniu, w utraconym sensie, w niemożności bycia sobą. W świadomości, że nie pozostało już żadne wyjście, poza trwaniem – w zawieszeniu, w oczekiwaniu na ostatnią kropkę, bo czy chcemy czy nie, pozostajemy winni tego, co spowodowaliśmy, nawet jeśli wyłącznie przez przypadek.

Finał tej opowieści czai się także w geopoetyce. Miasto, w którym rozgrywa się akcja, staje się bezwolnie kolebką społecznej impotencji. Każda ulica, każdy dom przypomina skansen przegranej – współczesne Pompeje – Ameryki. Nie jest to jednak miejsce narodzin zła – raczej generator porażek. U innego autora można by się spodziewać występowania potworów – jak choćby w Gotham (które, nawiasem mówiąc, pojawia się w powieści – ale jak, tego nie zdradzę). U Vonneguta rodzą się nie potwory, lecz ludzie złamani. Marginalizowani, nieprzystający do świata. Obnażeni i opisani sucho, jak w aktach sądowych, ironicznie, jak przez wrogów przy piwie, jednak również w sposób nie pozostawiający wątpliwości o absolutystycznym współczuciu twórcy dla swoich bohaterów.
Weźmy choćby tytułowego Rysia – podwójnego mordercę, który unika kary, ale marzy o pisaniu sztuk teatralnych. Kiedy w końcu coś tworzy, jest to żałobna opowieść o wiecznym poszukiwaniu miejsca bez śmierci. Niedoszły artysta zostaje farmaceutą, który musi obserwować coraz głębszy upadek mieszkańców miasta i dokumentować go w formie jednoaktówek.
Formalnie książka jest literackim eksperymentem. Stawia pytanie: co się dzieje, gdy punkt kulminacyjny następuje… na samym początku? Co, jeśli w decydującym momencie życia bohater popełnia nieodwracalny błąd? Wtedy cała dalsza opowieść staje się epilogiem – smutnym, wyzbytym nadziei, bez możliwości powrotu do czegokolwiek, co kiedyś miało znaczenie. Bohaterowie żyją dalej – ale jakby już po wszystkim.
Nie można też pominąć osobliwego humoru tej książki. To być może najdziwniejszy rodzaj „książki kucharskiej”, jaki kiedykolwiek napisano. Przepisów jest mnóstwo – lecz wywołują one jedynie suchość w gardle, nie apetyt. Są jak okruchy dawnej normalności – ironiczne przypomnienie o utracie codzienności.
Utrata niewinności to kolejny klucz do zrozumienia powieści. Rysio ją traci – wraz z nią wszelką szansę na zmianę losu. Tracą ją też jego ojciec, matka i brat. Tracą ją mieszkańcy miasta. A także samo miasto – jako miejsce. To opowieść o przegranej egzystencji, o świecie, w którym szansa została zmarnowana, a czas nie daje możliwości rewanżu.
Sam angielski tytuł – Deadeye Dick – czyli potocznie „mistrz celności”, ma wymiar głęboko ironiczny. Ów „snajper” oddaje tylko jeden strzał. I to wystarczy – ten jeden pocisk staje się nie tylko punktem zwrotnym, lecz początkiem nieodwracalnego upadku.