Kosmonauci Grzegorza Wróblewskiego, to 37 niezwykle krótkich wierszy, zazwyczaj zdanie, lub dwa, pocięte na kilka wersów. I długość tomiku (przebiega się przezeń w nie więcej niż 10 minut) paradoksalnie jest jego wielkim atutem. Po pierwszej lekturze ma się wrażenie, że to kolejna poezja zawieszona w próżni świata, do którego czytelnik nie ma dostępu, rozpięta gdzieś między wspomnieniami poety a relacjami z jego życia osobistego. Ale po pierwszym okrążeniu, w dość naturalny sposób wraca się tutaj na sam początek – może chodzi o długość i niedosyt, może o lakoniczność wierszy – ja przynajmniej wróciłem odruchowo.
Przy następnym przejściu przez tomik, okazuje się, że kolejne teksty zaczynają ze sobą korespondować i choć całość nadal zawieszona jest w próżni, to poszczególne wiersze znajdują punkty oparcia w sąsiadujących utworach. I tak, stopniowo, z tej rozsypanej układanki, zaczyna układać się spójny obraz. Przez dłuższy czas krążyłem po książce z prądem i pod włos, przeskakiwałem z wiersza na wiersz i w końcu znalazłem jakiś klucz do zrozumienia całości, miejsca, w których mogłem się ze swoimi bagażami odnaleźć. Każdy kolejny powrót ujawnia ukryte w Kosmonautach rzeczy.
Tomik Wróblewskiego to książka o samotności, alienacji i rozstaniu – bezpośrednie odnośniki do tego znaleźć można na całej długości. Autor sam ustawia się nieco poza światem, sam zawiesza kolejne wersy w próżni, stawia granicę, której nie przekracza, podkreśla swoje oddzielenie od świata i jego spraw. W pierwszym wierszu, Morświnach, przeczytamy takie słowa:
Płynę zaplątany w wodorostach.
Na brzegu życie dwunożnych.
I owszem – zdarza się, że szum rzeczywistości dociera do niego, nawet dość głośno, on zawsze zostaje jednak obok, wyraźnie stoi poza nią. W jednym z wierszy ów szum przybiera kształt losowych informacji, żywcem wyjętych z programów newsowych, między które autor wplata w nawiasie, niby mimochodem, najważniejsze zdanie (i jednocześnie tytuł) wiersza: Myślę o Tobie nieustannie… W innym, z kolei, gdzieś w tle przewijają się sonda na Marsie i papieskie kazania, ale tylko przez moment, jako jakieś przebłyski ze świata zewnętrznego, który, choć na moment zwraca uwagę autora, to tak naprawdę nie zajmuje go specjalnie.
Tę alienację poety od świata ludzi podkreśla mocne zakotwiczenie w świecie zwierząt, świecie biologii. Już w pierwszym, wspominanym wierszu, nazywa się autor Morświnem. W drugim zaś pisze o zdechłym krabie na kamieniu, by dwa wersy niżej dodać: nadal żyję. W ogóle kraby są mu, zdaje się bardzo bliskie. Spójrzmy na wiersz Krab:
Być krabem w następnym wcieleniu.
Nawet taka wersja daje mi satysfakcję.
Z kolei wiersz Morze wyrzuca na brzeg zdechłe kraby, robi wrażenie, jakby poeta, wystraszony, zapomniał o tym, kim jest w rzeczywistości, pisze: Za każdym razem myślę, że chodzi tu o mnie. Tak jakby rozmyciu ulegała już nie tylko granica między nim a światem, ale także jakieś wewnętrzne linie, trzymające w sobie „ja”. Czy to autor jest tym krabem, nie do końca żywym i nie do końca martwym, (z pewnością jednak tęskniącym)? Do takich półstanów znajdziemy też odniesienie w Kamieniach: Nie mają duszy / ale są nieśmiertelne. To w sumie / najważniejsze. W Beztlenowcach kolejne biologiczne westchnienie: Rozumiem każdą formę życia. Ale czy rozumie i siebie? Czy to „ja” nie dociera do niego momentami równie niewyraźnie, co wszystkie sygnały ze świata?
Gdzieś tam, między odrywaniem się od świata, asymilacją z jego nieludzką częścią i kolejnymi wspomnieniami, dość otwarcie wybrzmiewają tony utraty i tęsknoty. W Czy do mnie powrócisz?, jest mowa o łykaniu pigułek, które mają „mi” tę, czy inną „Ciebie” przywrócić. Ale to oszukiwanie siebie, życie złudzeniami. Czy się w końcu pojawisz (…)?, pada pytanie do Królowej Kotów w innym wierszu. Nie, nie pojawi się, ma teraz inne zajęcia, dowiadujemy się z utworu Co teraz robisz: Pewnie kopulujesz ze swoim nowym facetem.
Wszystkie te wyraźnie wyrażane tęsknoty, świetnie korespondują z tymi ucieczkami od świata, z tym życiem na jego marginesie. Przez okno czasem pobrzmiewają jakieś zewnętrzne szumy, ale to nieważne, ważny jest jakiś dziwny, wewnętrzny świat budowany w kolejnych wierszach, jak skorupa, w której żyje ten krab, nie wiadomo: żywy, czy martwy.
Nazwałbym tę poezję poezją wsobną, skierowaną na własne, czasami rozmywające się „ja”. Wszystkie te ucieczki i skupienie na własnych stanach i przeżyciach, czyni z tomiku Wróblewskiego doświadczenie ciekawe, acz małe. Więcej jest tu drzwi zamkniętych, niż otwartych, nie ma szerokich krajobrazów, jest skrawek plaży z szumem morza, zachodem i zdechłym(?) krabem, wszystko zamknięte w urywku jakiegoś wspomnienia. Jako, że w poezję wchodzi się z własnymi bagażami, Kosmonauci mogą okazać się pretekstem do takiej właśnie wewnętrznej podróży, do posiedzenia we własnych wspomnieniach (bez względu na to, czy będzie to urywek plaży, gór, czy łąki). Często zdarza mi się poddawać w wątpliwość jakość poezji skupionej na tym, co autor widzi, czego czytelnik jednak nie dostrzega. I tutaj tak jest, tomik jednak w bardzo dziwny sposób wciąga w dialog i poszukiwania. Owoce tych poszukiwań są coraz większe, rosną wraz z powtórzeniami. Rośnie też szansa znalezienia tam własnych samotności i tęsknot.
Kończąc. Wyobrażam sobie tego poetę, zamkniętego w jakiejś małej kapsule, krążącego gdzieś wysoko nad światem, odległym i jakby nierzeczywistym. Świat jak szklana kulka w pustce. To bardzo podobna samotność, jak ta, którą przeżywa Major Tom w piosence Bowiego. Zawisł gdzieś nad światem i spoglądając nań, śpiewa sobie pod nosem:
Planet Earth is blue
and there’s nothing i can do.
Paweł M