Miałem ochotę na coś lekkiego. Dla poprawy ducha, może i dowcipu. No więc wybrałem – zbiór dwóch nowel norweskiego mistrza krótkiej formy, Kjella Askildsena, wydany przez ArtRage. Było lekko, o ile serię z karabinu można nazwać lekką dla ofiary.
Pierwsza nowela, Carl Lange, jednoznacznie przywołuje Kafkę – nie tylko przez atmosferę osaczenia, ale i narrację pierwszoosobową, która sabotuje nasze zaufanie do relacji głównego bohatera. Czy Lange naprawdę dopuścił się zarzucanego mu czynu, czy to tylko zbieg okoliczności, podejrzenie, może halucynacja? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi, bo też nie o nią chodzi. Z każdą stroną staje się coraz bardziej jasne, że nawet jeśli Lange był niewinny na początku, to siła śledztwa, samotność, brak jakichkolwiek społecznych odniesień i wsparcia psychicznego prowadzą go do punktu, w którym traci – przede wszystkim wiarę w swoją niewinność. Narracja subtelnie przesuwa akcent z pytania „czy zrobił?” na „czy już sam w to wierzy?”. Jego lęk staje się samosprawdzającą się przepowiednią.

Askildsen nie potrzebuje krwi, by stworzyć dreszcz. Utrzymuje chłodną atmosferę, w której każda decyzja Langego pogrąża go jeszcze bardziej. W tle przewija się temat samotności – bohater nie ma nikogo, z kim mógłby nawiązać głębszy kontakt. Odmawia zaproszeń, wysyła listy do nieistniejących osób, unika innych. Nawet relacja z przesłuchującym nabiera niemal społecznego znaczenia – to jego jedyny dialog, jedyna „bliskość”, jaka mu została.
Druga część – tytułowe Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu – ma charakter dziennika z końca życia. Bohater to starszy mężczyzna, który ukrywa się we własnym mieszkaniu, odwlekając moment trafienia do domu spokojnej starości. Obserwujemy migawki z jego dnia codziennego: beznamiętne, suche notatki, w których wciąż powraca milcząca świadomość nadchodzącej śmierci. nikt nie zapuka do drzwi, nikt nie zadzwoni. A jeśli już coś się wydarzy – jak wizyta nieznajomego zbierającego datki – to i tak nic z tego nie wynika. Nawet symboliczna pamiątka, sowa, nie otrzymuje znaczenia: może być wszystkim lub niczym.
Tym, co najmocniej uderza w tej części, jest brak rozpaczy. Bohater nie błaga o kontakt, nie wspomina z nostalgią, nie popija w samotności. Jest trzeźwy, chłodny, może nawet cyniczny. Nie prosi o uwagę – wciąż jeszcze trzyma się dumy. Ludzie? To tylko zawiedzione oczekiwania. Przeszłość? Zredukowana do kilku wygrywanych partii szachów i poręczy, która się rozpadła. To samotność wyziębiona do kości, pozbawiona złudzeń, ale też sentymentu. Zostaje tylko forma – żelazna dyscyplina, która może wydłuży życie o jeden dzień, ale nie wypełni go sensem.
To, co spina te nowele, to brak zakończenia; pozostawiamy bohaterów w ich udręce, ale nie pozbawionych możliwości, jednak nie wydaje mi się, aby ktokolwiek liczył tu na szczęśliwe zakończenie. To jak ze strzałem snajpera, tylko CI niebędący celami słyszą huk wystrzału. Są to opowieści formalnie czyste, wpisujące się w szerszy kontekst skandynawski – czyli niemal namacalny chłód emocjonalny, narracyjną ascezę i pewną pustkę egzystencji. Postaci izolują się niemal całkowicie od czytelnika, w końcu obserwacja działań podejrzanego każe nam zwątpić w jego niewinność, a dziennik starca najpewniej czytamy, gdy już zarówno dla niego, jak i dla pamiątek po nim, jest zdecydowanie za późno. A i z kart nie wypada obraz ciepłego staruszka, raczej surowego, chimerycznego dziada, który ma głęboko gdzieś naszą litość. Możliwe zatem, że to my trzymamy dymiącą jeszcze po naciśnięciu spustu broń.