Type and press Enter.

Śmierć Metal – Czyli Extremalne Retrospekcje, vol. 2

DEATH – „SPIRITUAL HEALING” – 16.02.1990

Mili moi, czy widzicie to logo? TO LOGO?? Rany! Do dziś autentycznie przechodzą mnie po ciele całym elektryczne ciary patrząc na nie… Ileż to emocji, ile cudownych godzin spędzonych przy tej muzie, ile magicznej metalowej jazdy! Extremalnych Retrospekcji zatem czas przyszedł już drugi! 

Dziś muzycznie wspominać zamierzam ukochaną i niepowtarzalną, gdyż pierwszą moją death metalową miłość: trzeci album metalowych bogów z kapitalistycznej Florydy: Death – Spiritual Healing!

Gdy mocno wieczorową porą, towarzysko z kumplami wizytowaliśmy mieszkanie Wołka*, w jego chawirze znów dało się wszędzie słyszeć różnorakie ogłuszające a wściekle diabelskie Venomy, Sodomy i inne Slayery!

1

Muza to była mocna i szokująca, przynajmniej dla kogoś, kto w swoim kaseciaku obrabiał wtedy namiętnie UB40, Roxette i Dr Albana! Z czasem jednak na tyle przywykłem do tego chałasu, iż razu pewnego nieśmiało rzekłem: Wołek, ty pożycz coś…

I tak to się zaczęło! Bo tym czymś była ta o to właśnie płyta. W formie kasety oczywiście. Dostałem ją ze sporą dozą niedowierzania ze strony właściciela, iż cokolwiek z niej muzycznie zrozumiem, ale zaryzykował był i chyba szczerze życzył mi powodzenia! Jak się dość szybko okazało: był to strzał w samiuśką dychę!

Chryste Panie – jak mnie to wtedy jebło!  Nie pamiętam już czy za pierwszym, czy za drugim razem, ale album ten wziął i miotnął był mną o ziemię i pozostawił na wiele, wieeele lat w pozycji na kolanach! To było prawdziwe, jedno wielkie a staropolskie: O KURWA…

2

Taak… Świeżutko po odsłuchu tegoż materiału, AD 2016, stwierdzić muszę, iż wszystko jest ze mną – jak i z owym muzycznym materiałem – wciąż w jak najlepszym porządeczku! To było znów 43 minuty cudownej uczty na metalowym TOP poziomie! Uczty zakończonej przymusowym prysznicem i wietrzeniem zaduchu w pokoju! Ależ ta płyta wciąż ma MOC! I jaką nadal daje oczyszczającą radość!

Klimat Spiritual Healing jest lekki i JASNY! Od tego albumu normalnie bije światłem! Zero jakiegokolwiek mroku, horroru, nima też fruwających flaków ani nawet cornygo diobła! W 1990 roku ta płyta musiała być naprawdę nowoczesna jeśli chodzi o gatunek jaki reprezentowała. Nowoczesna w sferze tekstów – traktujących o aborcji, strachu przed genetycznym modyfikowaniem ludzi, uzależnieniu od kokainy i innych prochów, o schizofrenii, czy w końcu o tzw. duchowych uzdrowicielach. To było coś innego!

Nowoczesna w brzmieniu – mocnym acz niemal przejrzyście czystym! Każdy z instrumentów słychać wyraźnie, nawet co nieco basiorka! W tamtych czasach Chuck Schuldiner i jego Death byli naprawdę do przodu! Tam gdzie większość innych śmierć-bandów dopiero zaczynało muzycznie warczeć, Death grał już dość zaawansowaną technicznie – jak na ten rodzaj – muzę! Ale po kolei!

3
Muszę zacząć od tego sławetnego logo! Zgrabne ci ono i zdecydowanie staroszkolne, przy tym może lekko prymitywne, ale swego czasu tak mocno mnie złapało za serce swą muzyczną zawartością, iż mam potężny do niego sentyment! Jak dla mnie jest więc wciąż ROZKOSZNE i kultowe! Choć akurat na tym albumie już nie bardzo pasuje do muzyki na nim zaprezentowanej.

Nazwa zespołu – Śmierć – cóż tu wyjaśniać? Absolutna LEGENDA! Ustne przekazy tej legendy głoszą, iż to m.in. od tej właśnie Śmierci powstał cały ten słodziutki muzyczny gatunek! I nie mam prawa, ni ochoty, nie wierzyć tym przekazom! Okładka natomiast perfekcyjnie oddaje ducha płyty! Lekka, owszem – cukierkowa w barwach, lecz od razu widać, że spraw dość ważkich się tycząca i takie też sugerująca.

Również i tytuł albumu wyraźnie suponuje odejście lidera zespołu od tematyki zawartej na wcześniejszych płytach Death. Ale o wcześniejszej tematyce, jak i samych płytach – razą już inną!

4
A co muzycznie mają do zaproponowania tutaj goście brzdąkający sobie na gitarkach? Oj panie – sporo bardzo! Cudowne, melodyjne riffy znakomicie korespondują z agresywnością muzyki napisanej w 90% przez Schuldinera. Po prostu Majstersztyk! Chuck od razu i już do samego końca pozostał moim ulubionym i najbardziej cenionym death metalowym gitarzystą! Niesamowicie utalentowany i jedyny w swoim rodzaju! Ojciec Chrzestny gatunku. Jego gitary to Piękno i MOC!

Automatycznie przechodząc do solówek stwierdzić bez żadnego bicia muszę, że to co chłopaki tutaj zagrali jednoznacznie uświadamia, że nie są oni pierwszymi ani nawet drugimi z brzegu metalowymi grajkami. James Murphy – który w zespole pojawił się tylko na tej płycie – stworzył wraz z liderem Death niesamowite, niezapomniane, klimatyczne i pełne piękna jak i chwilami szaleństwa solówkowe pojedynki na bardzo wysokim poziomie! Z niekłamaną ROZKOSZĄ się tego słucha!

Od razu też powiem, iż gary tutaj również zdecydowanie należą do moich ulubionych! Bill Andrews niezwykle miarowo, solidnie i precyzyjnie po nich se napieprza, wlewając jednocześnie w moje uszy całe hektolitry perkusyjnej Ambrozji! Uwielbiam do dziś to ich brzmienie, perfekcyjną dokładność oraz styl grania Billa! Nie odnajdziemy tu zapewne żadnej maestrii. Stwierdzić za to można wybitne rzemiosło, którym osobiście przez dłuuugie lata byłem nie zwyczajnie, bo śmiertelnie wręcz oczarowany!

5
Wokal
Chucka to też legenda. Choć na tej płycie już tak nie charczy jak na poprzednich albumach, jego growling jest lekko tylko zachrypnięty, to idealnie wpasowuje się on w klimat tegoż kultowego wydawnictwa! Bez problemu dzięki temu możemy sobie też z wokalistą, co nieco pośpiewać! Co też mimowolnie, podczas moich ostatnich, nocnych, odsłuchów czyniłem – sorry sąsiedzi… – przy okazji będąc mocno i mile zaskoczony faktem, iż wciąż pamiętam całe połacie oryginalnego textu! Niesamowita frajda!!

Album Spiritual Healing od samego początku postawił u mnie tak wysoko poprzeczkę innym kapelom, że tylko raz – no może dwa – płyta ta spychana była z najwyższego podium mojego death metalowego uznania! Stara miłość, co to nigdy nie rdzewieje, wciąż sprawia, że KOCHAM szczerze ten materiał i stwierdzam tutaj oficjalnie, iż nadal jest to mój śmierć metalowy NUMBER ONE!

Gdy przyszło mi oddać ową kasetę koledze, ten zerknął na mnie lekko się uśmiechając, widząc już we mnie ewidentne zalążki śmiertelnego uzależnienia, i zapytał: no i jak? Odpowiedź mogła być tylko jedna… CHCĘ JESZCZE!

OCENA MA FINALNA: 6/6 – SPRZEDALI DUSZE DIABŁU!

Kapitan MO

*Wołek, vel Volek – to obecnie lider opolskiego, black/death metalowego bandu Bloodfeast.

Grafika w tekście: Death, Spiritual Healing, Combat Records, 1990.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *