Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #4 / Przeboje z Ameryki

Na zakończenie poprzedniej części obiecałem zająć się następnym razem dwoma najlepszymi albumami w melodyjnym hard rocku wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I haniebnie skłamałem, bo jeden z nich nie dość, że ukazał się w roku 1989, to dodatkowo przyrostek „hard” ma się do niego nijak. To jeszcze nie wszystko, bo i z hair metalem nie ma rzeczony album nic wspólnego – to już metakłamstwo, za które będę się smażył w metapiekle, smagany metapejczami i pojony metanolem.
Ale warto się poświęcić, bo płyta to zaiste wyjątkowa i po brzegi wypełniona przebojowym materiałem, przez co wiele świetnych utworów, które inne grupy przyjęłyby z pocałowaniem ręki, a może i czego innego, nie załapało się na single. Zespół nazywał się Giant, album „Last of the Runaways”, a jeden ze wspomnianych powyżej i poniekąd pechowych utworów brzmi tak:

Wracając do hair metalu, moja dusza może wciąż nie jest stracona; choć bowiem zaczes lidera zespołu zdaje się nie zawierać za dużo lakieru do włosów, to jednak jego zmierzone komisyjnie kudły z pewnością osiągnęłyby wymaganą odnośnymi przepisami długość. Niestety, z osiągnięciem spodziewanej sprzedaży miał kłopoty sam krążek. Dopiero trzeci (i ostatni) zilustrowany teledyskiem utwór z tego albumu zdołał przebić się do szerszej świadomości. Nie trzeba wsłuchiwać się w niego szczególnie intensywnie, by domyślić się, dlaczego odniósł sukces na rodzimym amerykańskim rynku. Ale i tak warto się wsłuchać, dyskretnie i naocznie weryfikując przy okazji zasadność moich fryzjerskich rozterek.

Jakie elementy składają się na wyjątkowość „Last of the Runaways”? Po pierwsze, wspomniane już kompozycje, za które odpowiadało kilka osób. Utwory są przemyślane i niezwykle melodyjne. Mało tego, chyba jeszcze bardziej przemyślane są ich aranżacje, ujmujące niespodziewanymi, przede wszystkim gitarowymi smaczkami. Świetnym solówkom towarzyszą bowiem znacznie krótsze partie solowe, idealnie wypełniające puste miejsca. No i produkcja. Kryształowa, przestrzenna, stanowiąca doskonałe uzupełnienie dwóch poprzednich elementów. Przy tym wszystkim płyta, pozostając w obrębie jednej stylistyki, jest dość różnorodna.

Ale głównym skarbem grupy i tak pozostaje jej frontman. Dann Huff nie tylko dysponuje idealnie dopasowanym do piosenek i gatunku głosem, głębokim i łagodnym, ale gdy trzeba – zalotnie zachrypniętym, lecz przede wszystkim odpowiada za gitarową stronę albumu, czyli właśnie ten element, który czyni Gianta niepowtarzalnym.
Niestety, mimo mody na taką muzykę, album prześlizgnął się gdzieś poza głównym nurtem i do dzisiaj cieszy się statusem kultowego, który to eufemizm oznacza niespełnienie finansowych oczekiwań inwestorów. Sytuacji nie zmieniła druga płyta, wydana trzy lata później „Time to Burn”, nie mniej świetna i jeszcze mniej dostrzeżona przez publiczność. Nam pozostaje więc podróż sentymentalna do 1989 roku, gdy Polskę ogarniała fala, która miała się rychło rozlać na pół Europy, a muzykę grano wciąż na prawdziwych instrumentach.


Drugi z naszych dzisiejszych bohaterów przyszedł na świat już w epoce ataku muzyki grunge, czyli w 1992 roku, i nazywa się „Double Eclipse”. Kapelę o nazwie Hardline założyli bracia Johnny i Joey Gioeli, a za prowadzące wiosło chwycił Neal Schon, którego macierzysta i bardzo popularna za oceanem formacja, Journey, notowała właśnie ośmioletnią przerwę w działalności. Muzyka Hardline była jednak znacznie cięższa niż dokonania Journey i nieco cięższa niż to, co oferuje nam powyżej Giant.

Podobnie jak Giant, i Hardline nie zrobiło na rynku spodziewanej furory. Największym, choć i tak umiarkowanym powodzeniem cieszył się cover „Hot Cherie” zapomnianego już Danny’ego Spanosa; nie wystarczyło to jednak, by wytwórnia MCA przedłużyła umowę z zespołem. Zawiedziony tym faktem Schon opuścił grupę i pociągnął za sobą bębniarza Deena Castronovo, z którym ostatecznie wylądował w zreformowanym Journey. A Hardline, o czym warto przypomnieć, miało też do zaproponowania swoją łagodniejszą odsłonę:

Najwyraźniej ani przystojny, obdarzony znakomitym głosem i bujnym włosem frontman, ani obecność w składzie gitarzysty z uwielbianej przez Amerykanów grupy nie wystarczyły do odparcia uderzenia flanelowej rewolucji. Co ciekawe, przed założeniem Hardline bracia Gioeli występowali między innymi w święcącej tryumfy w Hollywood formacji Brunette. Dzięki temu fanem Hardline został sam Brandon Lee, syn Bruce’a, rozsławiony przez swą tragiczną śmierć na planie „Kruka” już rok później. Jeden z utworów zespołu trafił więc do przedostatniego filmu Brandona.

Dziś Hardline wciąż istnieje, choć są to już tylko piąte popłuczyny po kisielu. Jedynym oryginalnym członkiem grupy pozostaje Johnny Gioeli, który wciąż imponuje wprawdzie formą wokalną, ale musi operować na znacznie słabszym materiale. I dla niego jest to zresztą jedynie zajęcie poboczne, na chleb zarabia bowiem od lat jako gardłowy u Axela Rudiego Pella, bardzo sympatycznego niemieckiego gitarzysty heavymetalowego, słynącego z tego, że nigdy nie nagrał płyty, która istotnie różniłaby się od poprzedniczki. Nam pozostaje więc delektowanie się starymi dokonaniami Hardline, a trzeba wiedzieć, że romans zespołu z ekranem nie skończył się na jednym numerze, kolejny ilustrował bowiem odcinek samego legendarnego „Słonecznego patrolu”!

Na dziś wystarczy nam już kudłatych wyjców, a ja obiecuję, że po tej wyprawie za Atlantyk, w kolejnym odcinku „Archiwum” wrócimy na Stary Kontynent, nawet jeśli zamiast na sam kontynent, trafimy ostatecznie na pewne wyspy. Do usłyszenia!

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *