1. O pierogowym golemie.
Jako dziecię zawsze tęskniłem za pierogami z kapustą i grzybami. Tęsknić musiałem, gdyż w domu od dawna wypróbowany mieliśmy przepis na pierogi z serem i ogólnie rzecz biorąc innych pierogów się u nas ani nie gotowało, ani tym bardziej nie jadło. Nigdy. Pewnego razu, dawno temu, z okazji świąt, Mama postanowiła uczynić odstępstwo od tej reguły i nagotować do oporu pierożków kapustą i grzybami napchanych. Tak też uczyniono, potem wsypano je wszystkie w wielkie naczynie żaroodporne do odgrzania w piekarniku na potem. W skutek owego odgrzewania, miejsce miała prawdziwa kulinarna abominacja – wszystkie pierogi zlepiły się w jednego, wielkiego pierogowego golema. I był to najlepszy pieróg jaki jadłem w życiu.
2. Krótki wyciąg z historii.
Dlaczego zaczynam pisanie o najlepszej płycie tego roku od opowieści o golemie z pierogów? Otóż panowie ze Swans bardzo podobne działania podejmują, ale o tym na sam koniec, najpierw pięć zdań z historii najnowszej. Telegraficznie: zespół powstał we wczesnych latach osiemdziesiątych i do jego rozpadu w 1997 roku zdążył stać się prawdziwą legendą niezależnej, alternatywnej, eksperymentalnej muzyki. Przeszedł wiele przemian: grał no wave, grał postpunk, mieszał w to całe garści industrialu, potem nagle przeskakiwał w mroczne odmiany folku i ciemne ballady kojarzące się z niektórymi okresami działalności Nicka Cave’a. No ale rozpadł się. Przez kilkanaście lat jego nieistnienia Michael Gira nie próżnował, kontynuując karierę solową i zakładając nowy zespół – The Angels of Light – tak więc, gdy w 2010 roku Swans wróciło do życia, zrobiło to po pewnym rozbiegu. Jego dalszym elementem była też pierwsza wydana po przerwie płyta, My father will guide me up a rope to the sky, nieobeschła jeszcze z brzmień międzyczasowych, powoli zwiastująca już jednak to, co dziać się miało w latach kolejnych.
3. Niepisana trylogia.
W 2012 roku na świat przychodzi The Seer, druga płyta po reaktywacji, nie mająca już nic wspólnego z działalnością zespołu sprzed rozpadu. Gigantyczny, dwupłytowy album, w całości zamykał się w dziesięciu utworach. Najdłuższy, tytułowy trwał ponad pół godziny, były też dwa kilkunastominutowce. Całość wstrząsała złożonością, siłą, surowością i przemocą – ta ostatnia rozwinęła skrzydła w wydanym dwa lata później To be kind – płycie-gwałcie, której wysłuchanie tyle samo bólu, co euforii przynosiło. Szybka i mocna, pełna gigantycznych, ciężkich utworów, wypełnionych rozdzierającymi okrzykami, przeradzającymi się w szczekanie od czasu do czasu… to chyba najmocniejszy album jaki słyszałem w życiu. Pełen prymitywnej przemocy, jednocześnie sprawiający momentami wrażenie wypełnionego sacrum. Docieramy do bieżącego roku. W czerwcu pojawia się ostatni album w tym etapie działania zespołu – The Glowing Man.
Trzy ostatnie płyty zamknąć da się w pewnej niepisanej trylogii. Ich cechą wspólną była rozległość – wszystkie trzy wydano jako albumy dwupłytowe, wszystkie trzy trwają w przybliżeniu dwie godziny, dwa pierwsze zamykają się w dziesięciu utworach, trzeci ma ich tylko osiem. Kolejnym wydawnictwom towarzyszy rosnąca śmiałość muzyków w wytyczaniu nowych szlaków. Im dalej wejdziemy w tę „trylogię”, tym bardziej oddalimy się od tradycyjnego pojęcia „piosenki”, czy też „utworu”. Coraz większe, coraz bardziej złożone dzieła, skąpane w euforycznych, pełnych przemocy transach… już przy The Seer niektóre utwory (Apostate na przykład) zdawały się przekraczać pewną granicę – głośności, intensywności, ciężaru. To be kind jako album idzie jeszcze dalej, tylko cztery utwory mieszczą się tutaj w dziesięciu minutach trwania, co, przy niesłychanym natężeniu i ostrości dźwięków stanowi istny ewenement – jak nagrać intensywny, nie nużący numer rozciągnięty na 34 minuty? Sprawdźcie Bring the sun / Toussaint L’Ouverture.
4. The Glowing Man.
Rok 2016. W czerwcu ukazuje się The Glowing Man – ostatnia płyta, jednocześnie szczytowy moment w tym etapie działania zespołu. Koniec pewnej epoki, rzec można. I ten proces – coraz większe, coraz intensywniejsze utwory i albumy, ma tutaj swoją kulminację. The Glowing Man ma tylko osiem utworów, rozciągniętych na dwie godziny niesamowicie intensywnej muzyki. Poza trzema, w miarę regularnymi pozycjami, mamy tutaj jeden wielki, wezbrany potok muzyki. Jeśli włączysz płytę i zajmiesz się swoimi sprawami, po dwu godzinach stwierdzisz zaniepokojony, że nie zauważyłeś większości przejść między utworami… Bo te giganty mają wewnątrz siebie tyle zmian nastrojów, temp, barwy, że puszczone jednym ciągiem, uchodzić mogą za jeden wielki kawałek, no bo czym się różni nagły zwrot o 180 stopni wewnątrz utworu, od tego na zewnątrz, odcinającego go od kolejnych pozycji? Wchodzisz w to jak w rzekę i jeśli tylko dasz się porwać, popłyniesz aż do morza, szarpany kolejnymi euforycznymi ciągami, brudnymi i ciężkimi, topornymi, mocnymi… I jest to już podróż dużo spokojniejsza niż szarpanina towarzysząca To be kind, dużo tu momentów wytchnienia, ciszy, jest dużo łagodniej, mimo (tym mocniejszych) kulminacji.
I nie będę tu pisał uwag odnośnie poszczególnych utworów, bo nie ma to najmniejszego sensu. Mam tylko garść własnych wrażeń. W 2012 roku Michael Gira z przyjaciółmi zaczęli podróż w nieznane – oto jej kulminacja. Wielki, gigantyczny twór… jedenastominutowy wstęp do Frankie M. brzmi jak Penderecki rozpisany na głosy i gitary, jedno wielkie dwunastominutowe wycie, to cichsze, to głośniejsze. Albo tytułowy The Glowing Man pełen przemocy i ciężaru, w trakcie ponad 28 minut swojego trwania zmieniający charakter kilkakrotnie. Albo The world looks red / the world looks black… przecież moment w którym Gira zaczyna skandować to hipnotyczne FOLLOW! FOLLOW! FOLLOW!, jest nie do opisania i jedyne co można zrobić, to krzyczeć razem z nim: FOLLOW!
Ani to rock, ani to metal, ni żaden z gatunków przez które zespół przechodził wcześniej. Trzeba zamknąć oczy i dać się wciągnąć. To nie będzie przyjemne, zapewniam, to nie jest ładna muzyka, którą puszczasz znajomym a oni mówią: „ale fajne, posłucham w domu”. Nie. Jeśli puścisz tę muzykę na imprezie, na następną nie będziesz zaproszony (wypróbowane) – ale z drugiej strony, po co chodzić na imprezy, skoro można zostać w domu i słuchać Swans?!
5. Wyjście.
Na pierwszy rzut ucha, The Glowing Man zdaje się być takim właśnie pierogowym golemem, o którym pisałem we wstępnie. Podchodzisz do niego, obracasz z tej, z tamtej strony… nie wiesz czy kroić jak tort, czy rozrywać widelcem, czy obgryzać… i poradzenie sobie z nim to ciężki kawałek chleba. Ale jak już dasz sobie radę, żałować nie będziesz, a za pięćdziesiąt lat opowiesz wnukom o jednej z najlepszych płyt na Ziemi. Serio. To jest jedna z najlepszych płyt na Ziemi. I nie mam za bardzo jak powiedzieć ani wyjaśnić (nie ma do tego narzędzi) dlaczego tak jest. Trzeba do niej usiąść, zagryźć zęby na te dwie godziny i przeżyć te modlitwy, te skargi, te euforie, wyrzuty, paniczne, zwierzęce niemal krzyki… Zaufajcie mi, zarezerwujcie sobie dwie godziny i zainwestujcie w siebie, warto.
Paweł
Ilustracja w tle: Swans, The Glowing man, Young God Records, 2016
Zdjęcie na górze: oficjalna strona wydawnictwa Young God Records.
Zdjęcie na dole: oficjalna strona wydawnictwa Young God Records, autor zdjęcia: Jens Wassmuth.