Type and press Enter.

Płytowe wykopki / Rob Zombie / Hellbilly Deluxe

Szukacie łągodnych brzmień przynoszących chwilę ulgi udręczonej duszy (wszak muzyka łagodzi obyczaje)? A może delikatnego i lirycznego tła dla romantycznych spotkań z lubą / lubym? Oto kres poszukiwań, Panie i Panowie: Rob Zombie.

Pierwsze moje z nim zetknięcie nastąpiło już w dzieciństwie, gdy niesłychanie zafascynowałem się remiksem jego Draguli w pierwszym Matrixie (scena w klubie) i w jednej z gier, w które się wówczas zagrywałem. W pełni świadomie odkrywałem Roba Zombie już w młodości nieco późniejszej, wciąż jednak w pełni trwającej: podczas studiów. Na fali fascynacji cięższym brzmieniem, pośród wszystkich tych Mansonów, Reznorów, Slipknotów i innych ludzi z poważnymi minami zawzięcie wykrzykujących ponure refreny, których znajomość narzucał mi młodzieńczy głód ciężaru, Rob Zombie, ze swoją cudowną groteską, atmosferą gabinetu strachu z wesołego miasteczka i taniego horroru, był zjawiskiem całkiem odświeżającym i wyróżniającym się. Nie krył nawet na sekundę, że oto patrzymy na grę, na pozę, że to wszystko nie dzieje się na poważnie, czym zachwyca mnie do dzisiaj. Bowiem od pewnego momentu stosunek wzrostu ilości groźnych min do śmieszności strojących je muzyków staje się wprost proporcjonalny. Dlaczegóż by więc już na samym wstępie, w pełni świadomie, nie zanurzyć się w tę śmieszność? Jakże to apetyczne!

I tak oto (na skutek: głodu ciężaru, oraz przesycenia pewną, karykaturalną wręcz manierą wielu muzyków) w moje rączki trafił debiutancki solowy album Roba Zombie, Hellbilly Deluxe. Wydano go w 1998 roku, ja sięgnąłem poń mniej więcej dekadę później, stwierdziłem wówczas, że nie stracił ani odrobiny ze swej świeżości; teraz zaś stwierdzam, że stan ten trwa do dzisiaj.

Rob Zombie to prawdziwy człowiek renesansu i trzeba choć na moment rzucić okiem na jego postać, by pojąć skąd w ogóle pomysł na taki a nie inny krążek. Przede wszystkim jest Zombie scenarzystą i reżyserem filmowym – nakręcił już siedem horrorów, w tym kolejne wcielenia kultowego Halloween. Swoją twórczością jednych zraził i obrzydził, innych zachwycił, tak czy inaczej zdobył pewne miejsce wśród twórców kinowej makabry. Co ważne, rozpoczęcie twórczości filmowej ma miejsce już w XXI wieku, niemniej jednak nie sposób nie zauważyć olbrzymich inspiracji kinem grozy już na jego pierwszej płycie i poprzedzającej ją działalności w zespole White Zombie (nazwa wzięta z filmu Victora Halperina z 1932 roku, który, swoją drogą, gorąco polecam).

Płyta, jak na horror przystało, rozpoczyna się od rymowanki czytanej dziecięcym głosem (opowiada o dzieciach kładących się spać w strachu przed „diabłem, który urąbie im głowy” a kończy się przerażonym wrzaskiem) płynnie przechodzącej w pierwszy z utworów, mogący doskonale scharakteryzować cały album, już samym tytułem: SUPERBEAST. Kawałek jest dokładnie tym czego można by się po nim spodziewać: ciężki riff podszyty nieco nawiedzonym syntezatorem i tekst, w którym opis nacierającej chordy potworów, przeplata się z refrenem: „Hey yeah! I’m your superbeast!”. W jednym utworze łączą się więc wspaniale motywy makabryczne i zew miłosny, cóż za słodka groteska! Od dobrej dekady kusi mnie wypróbowanie Superbeast w charakterze ballady śpiewanej pod oknem jakiejś piękności. Ciekaw jestem owoców.

Dalej dostajemy wspomniany już Dragula, o wielce sugestywnym tytule, w warstwie tekstowej znów mieszający opisy makabry i entuzjastyczne okrzyki „do it baby! Do it baby!”… więc to ciąg dalszy tego samego. Ale na zakrwawiony nóż Kuby Rozpruwacza! Jakież to jest przyjemne! Cały ten ciężar, to przerysowanie, groźne miny i wrzaski niosą z sobą jakąś niesamowitą melodykę, której nie sposób uciec. Ale to jeszcze nic – ogromnie zachęcam do zapoznania się z klipem promującym utwór. Toż to mistrzostwo kiczu i zepsucia!

Klip do Draguli blednie jednak, gdy zapoznamy się z kolejnym utworem: Living dead girl. To, co Zombie tutaj zrobił jest prawdziwym ewenementem! Niemalże doskonale zrekonstruował scenografię z kultowego horroru Gabinet Doktora Caligari z 1920 roku, filmu legendarnego i przełomowego, i wykorzystał je w swoim teledysku. Sceny toczą się na tych samych, abstrakcyjnie wygiętych ulicach. Stylizacja obejmuje tutaj dosłownie wszystko: łącznie z obróbką materiału, charakterystycznym montażem, błędami w zapisie, ujęciami kamery, mimiką bohaterów… To jest niesamowita rzecz, trzeba, koniecznie trzeba to zobaczyć! To jeden z najlepszych klipów jakie widziałem w całym moim życiu!

I tak dalej i tak dalej… płyta toczy się z utworu na utwór, opowiadając o kolejnych makabrach, od czasu do czasu zmieniając ton na bardziej zbereźny, czasem znów przywdziewając ciemniejsze tony. Pisać o tym nie ma sensu, to po prostu zbiór kilkunastu niesamowicie przyjemnych utworów, z wyraźnymi refrenami, przepełnionych groźnymi minami, kiczem, groteską, komedią i horrorem…

I uwaga, najważniejsze: patrzymy na to wszystko i ani na moment nie opuszcza nas poczucie, że jesteśmy w gabinecie osobliwości w wesołym miasteczku. Bawimy się dobrze, co i rusz uśmiechając się błogo – Robowi udało się bowiem uchwycić coś niesamowitego – tę grozę starego kina, która dziś wywołuje już raczej uśmiech pełen tęsknoty, niż rzeczywisty strach…

Wasz Niesławny Paweł M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *