Najwyraźniej nie tylko Nike, ale i Nobel nie stanowi dla mnie gwarancji czytelniczej satysfakcji; być może należałoby ustanowić nagrodę jeszcze wyższego szczebla, na którym wartości literackie byłyby rozpatrywane z perspektywy kosmicznej. A może wystarczyłoby tylko doprowadzić do tego, by wartości literackie były jedynymi wartościami branymi pod uwagę przy przyznawaniu nagród. Ale to oczywiście zupełna mrzonka.
Powieść Laxnessa to podobno saga, choć mnie zawsze wydawało się, iż jedną z koniecznych właściwości sagi jest wielopokoleniowość, której tu – może i na szczęście – nie stwierdzam. Spodziewałem się w każdym razie konfrontacji człowieka z surową przyrodą, tymczasem kłopotów Islandczykowi przysparza inny człowiek – okupant. Choć w ostatecznym rozrachunku okazuje się, iż Laxness przywołuje historię uciśnionego narodu przede wszystkim po to, by ukazać, że największy wróg pozostaje wewnątrz tego narodu, co osiąga autor poprzez naświetlenie stosunków między samymi Islandczykami; co przywodzi z kolei na myśl pewną oczywistą analogię; ale jeśli Polak Polakowi wilkiem, to Islandczyk Islandczykowi rekinem. Nie da się jednej mentalności do drugiej przyłożyć, bo nie zgadza się ani kształt, ani rozmiar, ani materiał.
Mimo opiewania Islandii, niesie ta powieść uniwersalne prawdy o potrzebie zachowania tożsamości, pielęgnowania tradycji itp., ale unaocznia je na zupełnie obcych mi przykładach. Ludzie nie chcą pamiętać, że rozum rzadko przywodzi do nieszczęścia i nad tenże rozum przedkładają namiętności albo taki właśnie pokręcony etos, jakim wypełniony jest „Dzwon Islandii”. Jak czerpać stąd pociechę – jest ponad moje pojmowanie, tak jak jest ponad nie dopuszczanie się z gębami pełnymi frazesów o honorze czynów, które doprawdy trudno z honorem pogodzić, a którymi powieść ta wypełniona jest po ubogacone fiordami brzegi.
Dzieło – faktycznie trylogia – Laxnessa kreuje sugestywny i bardzo ponury obraz, ale jest nie najlepiej napisane. Warstwa metaforyczna wydaje się wprawdzie bogata i wcale udana, zawodzi za to rzemiosło. Niektóre ustępy robią wybitnie toporne wrażenie, w innych autor ewidentnie robi z logiki zwykłą ladacznicę. Zarówno przed Laxnessem, jak i po nim pisano literaturę bardziej zborną i artystycznie, i fabularnie.
Całe szczęście, że Jon Hreggvidsson, główny bohater „Dzwonu Islandii”, jest, mimo kłód rzucanych mu ciągle pod nogi, postacią pogodną i wprowadzającą do tego przygnębiającego świata nieco humoru. Cóż, każdy naród ma takiego Kmicica, na jakiego zasłużył. Ten islandzki, małego kalibru łotrzyk, traci nieco na wspomnianej wcześniej silnej metaforyce dzieła. Kiedy bowiem pisarz każe jednemu człowiekowi (choćby, w pokrętny i nieodległy od kolejnej analogii sposób, w trzech wcieleniach) uosabiać ducha całego narodu, to człowiek ten traci wiarygodność jako człowiek.
Nie jest to wcale dzieło złe ani głupie, mieści też całkiem sporo pouczeń, choćby o fatalnych skutkach fanatyzmu czy źle pojmowanego honoru albo o potrzebie autorytetów prawdziwych, a nie, jak dzisiejsze – dmuchanych. Momentami robi jednak wrażenie raczej szkicu, który miał być jeszcze przejrzany i poprawiony, a w wielu miejscach uzupełniony o elementy spajające fabułę w logiczną całość i czyniące motywację bohaterów choć częściowo wiarygodną. Bo płynne połączenie warstw fabularnej i symbolicznej to sztuka trudna i rzadka, na której łamią zęby nie tylko rekiny.
utracjusz
Zdjęcie: www.whatson.is/everything-you-need-to-know-about-halldor-laxness-icelands-only-nobel-laureate-so-far/