Type and press Enter.

Polacy nie Gęsi / Wyczekiwana zagłada dinozaurów

Artur Czesak stawia na blogu strony dobryslownik.pl śmiałą i nieco figlarną tezę, jakoby „Gęsi” w słynnym zdaniu Reja o Polakach, którzy dorobili się własnego języka, pochodziły w istocie od nazwiska Jana Husa i miały oznaczać naszych południowych sąsiadów. W tym samym tekście pada termin „łabędź” na określenie Marcina Lutra. Stąd już krótka droga do rozciągnięcia tej nazwy, na zasadzie analogii, na pobratymców ojca reformacji.

Dlaczego o tym piszę? Otóż miałem ostatnio okazję przekonać się na własnej skórze o różnicach – nie językowych wprawdzie, a obyczajowych – między narodem polskim a jego zachodnimi i południowymi sąsiadami. Okazji ku temu porównaniu dostarczyła nowa płyta Fates Warning i promująca ją trasa koncertowa, dzięki której w odstępie czterech miesięcy mogłem oglądać pionierów progresywnego metalu w Brnie i w Berlinie.

Oto okazuje się, iż zarówno wśród Gęsi, jak i wśród Łabędzi można bez obaw dystrybuować na koncercie metalowym napoje w szklanych butelkach, gdyż nikomu nie przyjdzie do głowy, by zrobić z nich niedozwolony użytek i skierować je przeciw bliźniemu. Co więcej, na żadnym z koncertów nie pogowano pod sceną, które to zjawisko występuje w Polsce na podobnych wydarzeniach nagminnie i zawsze trafia rykoszetem również osoby niezainteresowane taką formą aktywności fizycznej.

Rozważania nad przyczynami podobnego stanu rzeczy mogłyby mnie jednak przywieść do niewesołych refleksji, toteż wolę się skupić na fenomenie weteranów muzycznej sceny. Fates Warning są na niej obecni od 35 lat i bynajmniej nie zamierzają jej jeszcze opuszczać. Warto też napomknąć, na użytek tych dusz i usz wrażliwych, które termin „metal” odstręcza automatycznie, iż podobna klasyfikacja gatunkowa wcale nie wyklucza melodyjności czy liryzmu. Dowód poniżej.

Co jednak, poza nagromadzeniem talentu, czyni ten zespół wyjątkowym? Otóż jego lider, Jim Matheos, może i coraz bardziej przypomina wyglądem emerytowaną nauczycielkę, ale poza muzyczną jakością, musi przejawiać jakąś jakość ogólnoludzką. Nie potrafię bowiem wskazać innej kapeli, której byli i obecni członkowie pozostawaliby ze sobą w tak dobrej komitywie, do tego stopnia, że ci muzycy, którzy zmuszeni byli opuścić zespół z przyczyn osobistych, pojawiają się od czasu do czasu gościnnie (i aktywnie) na jego występach, by znowu poczuć tę atmosferę, za którą, jak zapewniają, nie sposób nie tęsknić, gdy już raz się jej zakosztuje. A skoro mowa o talencie i atmosferze, oddajmy jeszcze raz głos Fates Warning.

 


Mieszkanie we Wrocławiu ma swoje plusy. Jednym z nich jest Kino Nowe Horyzonty, miejsce imprez głośnych, jak T-Mobile Nowe Horyzonty oraz American Film Festiwal, mniej głośnych, jak Akademie Polskiego Filmu i Kina Światowego, a także wielu innych przeglądów, festiwalików i podejrzanych zlotów czarownic. Do tych ostatnich zalicza się wydarzenie o nazwie Moico Enjoy Movies.

W jego ramach publiczności prezentowane są obrazy, które pozostają poza kanonem światowego kina, bywając tyleż przedmiotem drwin, co kultu. Niestety, początek tegorocznego Moico umknął mi, gdyż zgodnie z wolą sądu, i zdecydowanie wbrew własnej, przebywałem w odosobnieniu. Załapałem się dopiero na „Sierżanta Kabukimana” i seansu tego z pewnością do końca życia nie zapomnę. Najdroższy film w historii słynnej wytwórni Troma obudził słodkie wspomnienia sprzed roku, kiedy to cały przegląd poświęcony był obrazom z tego legendarnego studia. Słodycz ta była jednak zaprawiona goryczą, gdyż do tej pory nie wybaczyłem organizatorom minifestiwalu, iż nie ujęli w jego programie arcydzieła pt. „Kondom des Grauens”.

Odłóżmy jednak na bok zadawnione urazy, gdyż tegoroczne Moico wieńczył w swej pełnej chwale sam „Robocop”. A może i w chwale cokolwiek niepełnej, gdyż wystąpiły problemy techniczne, które nie tylko uniemożliwiły mi, pospołu z wrodzoną niecierpliwością, obejrzenie filmu do końca, ale i uczyniły bezprzedmiotowymi planowane zawczasu uwagi o tym, jak to onegdaj kino rozrywkowe zajmowało się nie tylko rozrywaniem, ale i rozważaniami o definicji człowieczeństwa. W ciemno nie będę przecież takich uwag ryzykował.

Ale ja znowu piszę nie o tym, o czym powinienem. Wracając zatem do konfrontacji gęsio-łąbędzio-polskich („orlich” – narzucałoby się, ale do orła rości sobie jednak prawo więcej narodów), muszę pochwalić tych młodych w zdecydowanej większości ludzi, którzy wypełnili szczelnie salę kinową i którzy doprowadzili cnotę cierpliwości na nieosiągalne dla mnie wyżyny, na piętrzące się kłopoty reagując żywiołowo, ale zdecydowanie pozytywnie.

Ledwie trzy dni wcześniej i trzysta metrów dalej miało miejsce inne i równie doniosłe wydarzenie z obszaru szeroko pojmowanej kultury, czyli koncert Snarky Puppy. Amerykańscy wirtuozi fusion dali znakomity występ, ale mnie jeszcze bardziej ujęła publiczność. Ta składała się również przede wszystkim z ludzi młodych i do tego ładnych, aż sam poczułem się stary i brzydki, i weszła z grupą w tak udaną interakcję, że aż uroniłem z dumy jedną czy dwie łezki, patrząc na te niewinne istoty śmiejące się we właściwych momentach i bawiące się tak, jak ja nigdy się bawić nie potrafiłem.

Może więc powtarzana od pokoleń legenda, iż dobrze już było, a drzewiej wszystko było piękniejsze, powinna zostać uzupełniona o komplementarną część głoszącą, że za jakiś czas ponownie będzie pięknie? Niech tylko powymierają dinozaury w rodzaju dzisiejszych polityków czy niżej podpisanego, nienadążające za rzeczywistością i skażone dorastaniem w świecie, w którym doszło do zbyt gwałtownych przewartościowań, by zachować rozsądek czy, w tym wypadku, pogodę ducha.

utracjusz

Zdjęcie: Piotr Piotrowski / noble.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *