Type and press Enter.

Gitary, bunt, dyskietka i rozwalona noga | Cyberpunk w muzyce

Grafika koncepcyjna dla felietonu o płycie "Cyberpunk" Billy'ego Idola

6 lutego 1990 roku w Hollywood miał miejsce pewien wypadek motocyklowy… Znacie coś takiego jak efekt motyla? Jedno małe zdarzenie pociąga za sobą lawinę innych, które ostatecznie bardzo zmieniają rzeczywistość gdzieś indziej. Historia, którą opowiem, zaczyna się właśnie od czegoś takiego.

5 lutego 1990 roku Billy Idol świętował zakończenie nagrań do swojego czwartego albumu. Rankiem następnego dnia, nawalony jak Messerschmitt i naćpany prochami, wsiadł na swojego harleya, dodał gazu, olał znak stopu i zderzył się z samochodem. W tym właśnie momencie kilka mniejszych i większych ścieżek przyszłości obrało inny tor.

„Żyj tak, jakby nie było jutra” jest fajne jako hasło, ale do dupy jako filozofia życiowa. Idol ledwo przeżył, jedynie cudem nie amputowano mu nogi; jak po latach wspominał, właśnie wtedy zaczął się zastanawiać nad swoim życiem. W trakcie promocji nowej płyty, gdy wciąż przechodził rekonwalescencję, jeden z dziennikarzy podczas wywiadu zauważył, że z powodu maszyny, do której był podłączony, „wygląda cyberpunkowo”. Idolowi tak bardzo spodobało się to określenie, że zaczął szukać informacji, co to w ogóle jest ten cały „cyberpunk”. Powoli wciągnął się w książki, filmy, czasopisma, ich estetykę, a przede wszystkim – przesłanie.

Mniej więcej w tym samym czasie znajomy muzyk, Trevor Rabin, gitarzysta Yes, pokazał mu, jak dzięki komputerowi Macintosh może sam montować i edytować muzykę u siebie w domu. Billy Idol, stary pancur, były frontman Generation X, który zaczynał swoją karierę od grania w garażu i małych klubach, zobaczył w tym możliwość pewnego powrotu do korzeni, gdy miał o wiele większą swobodę kreatywną. Obecnie jako megagwiazda muzyki był uzależniony od managerów, asystentów, różnych techników muzycznych, studiów nagraniowych, terminów i obskakujących go na każdym kroku klakierów.

Zafascynowany „Blade Runnerem”, „Hardwired”, cyberprzestrzenią, Gibsonem, Williamsem, stylem Cyberdelic, jakimiś strzępkami kultury hakerskiej i nowymi możliwościami, jakie dawał rozwój komputerów, postanowił, że nowa płyta będzie poświęcona cyberpunkowi. Podczas zbierania materiałów i późniejszego nagrywania nawiązał kontakt z kilkoma osobami mocno powiązanymi z ówczesną sceną cyberpunkową, niektórzy nawet bardzo mocno udzielali się w produkcji płyty, np. Mark Frauenfelder, Timothy Leary albo Gareth Branwyn.

Mark Frauenfelder był założycielem zajmującego się m.in. cyberpunkiem zinu „bOING bOING”. Pewnego dnia, podczas prac w swoim studiu, Billy poprosił go, aby pokazał mu, na czym dokładnie polega wejście do sieci, ponieważ – mimo fascynacji internetem – sam nie wiedział, jak to zrobić. Przypominam: to był 1992 rok. Mark pokazał mu, jak przy pomocy modemu połączyć się z jednym z największych ówczesnych forów internetowych: The WELL, które mogło się wtedy pochwalić bazą ponad 7000 użytkowników, i grupą Usenetową alt.cyberpunk. I to było jak objawienie.

Tak narodził się Lyl Libido, sieciowa ksywka będąca anagramem słów Billy Idol. Zachwycony nową niesamowitą drogą dotarcia do swoich fanów i możliwością bezpośredniego, natychmiastowego kontaktu z ludźmi, a także szybkiego szukania informacji, Billy godzinami przesiadywał na forach, wystukując mozolnie jednym palcem odpowiedzi. Tam też zderzył się z bezpośrednim hejtem. Jedni zarzucali mu, że jest oszustem, bo jest za dużą gwiazdą, aby sobie zawracać głowę niszowymi komputerami; inni zwyczajnie wyzywali go, bo nie lubili jego muzyki i „ma się odwalić od cyberpunka”. Jednak nawet wtedy był zachwycony bezpośredniością i wolnością nowego medium. Jak lubił powtarzać: „Internet jest punkrockowy!”

Nagrania trwały od kwietnia 1992 roku do stycznia 1993. Większość materiału została zarejestrowana w prywatnym domowym studiu nagrań Idola i edytowana przy pomocy programów Studio Vision i Pro Tools na komputerze Macintosh. Głównymi muzykami zaangażowanymi w powstawanie płyty, oprócz samego Billy’ego, byli Mark Younger-Smith i Robin Hancock. Całość miała stać się albumem koncepcyjnym odzwierciedlającym fascynację Idola cyberpunkiem. Aby nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, postanowił dodatkowo nazwać ją po prostu „Cyberpunk”.

Okładka płyty "Cyberpunk" Billy'ego Idola
„Cyberpunk”, Billy Idol. Płyta CD i kaseta magnetofonowa. Z kolekcji autora.

Jedną z atrakcji miała być edycja specjalna albumu połączona z dyskietką z dodatkowymi materiałami promocyjnymi. Znalazły się na niej teksty piosenek, samplowane fragmenty utworów, teksty przybliżające historię powstania płyty i jakieś dziwaczne eksperymenty audiowizualne. Dyskietka z dodatkami była wzorowane na „Deyond Cyberpunk!” Garetha Branwyna, czyli multimedialnym kompendium dotyczącym cyberpunka. Wykonana w technologii HyperCard, działała na komputerze Macintosh. Pierwotnie dyskietkę miał przygotować sam Branwyn, ale ostatecznie jej twórcą została Jamie Levy, która miała już praktykę w wydawaniu jednych z pierwszych magazynów dyskowych „Cyber Rag” i „Electronic Hollywood” kilka lat wcześniej.

Planowano gigantyczne koncerty z generowanymi na żywo wizualizacjami, single i teledyski. Do opracowania efektów specjalnych w jedynym z wideoklipów zatrudniono Stana Wilsona, człowieka, który wygrał Oscary za efekty specjalne w Aliens, Parku Jurajskim i Terminatorze 2. Billy ogłosił, że każdy dziennikarz chcący zrobić z nim wywiad powinien najpierw przeczytać „Neuromancera”. Żeby podkreślić jak bardzo nowoczesna i wyprzedzająca swoje czasy będzie ta płyta, diametralnie zmienił swój image. Był tak pewny siebie, że postanowił jako pierwszy artysta dołączyć do albumu swój adres email, aby każdy fan miał możliwość napisać do niego prywatnie.

Datę premiery wyznaczono na 29 czerwca 1993 roku…

To była katastrofa.

Oceny w pismach branżowych zaczynały się od 1/10 albo jednej gwiazdki i rzadko kiedy dźwigały się choćby do połowy skali. Z jednej strony krytycy muzyczni zmieszali go z błotem, zarzucając wszystko co się dało: pretensjonalność, bylejakość, autoparodię, bełkotliwe teksty piosenek i koszmarne zestawienia dźwięków. Z drugiej strony ludzie związani z tą subkulturą mieli go za pozera nie mającego pojęcia o cyberpunku i komputerach, próbującego jedynie narobić trochę szumu, aby wykorzystać wszystko komercyjnie. Mieli mu za złe wykorzystanie słowa „cyberpunk” jako tytułu, uważali to za zawłaszczenie ich ideologii. Ktoś nawet stwierdził, że cyberpunk umarł w 1993, w momencie, gdy wyszedł ten album.

Idol próbował się bronić, że chociaż jest zafascynowany możliwościami nowych technologii, dopiero się ich uczy. Tytuł miał być swoistym hołdem dla subkultury komputerowców. Wspomniani wcześniej Branwyn i Frauenfelder także bronili go, tłumacząc, że jest po prostu świeżo upieczonym, ale szczerym fanem komputerów i cyberpunka. Zarzucali krytykującym, że traktują to jak wiedzę tajemną, którą trzeba chronić, bo ktoś chce im ją odebrać. Hipokryzją nazwali chęć ograniczenia, kto może, a kto nie odwoływać się do cyberpunka, przy jednoczesnym ogłaszaniu wszem wobec, że informacja chce być wolna.

Na cały albumu składa się 13 utworów, ale większość nich ma coś w rodzaju intra wprowadzającego w nastrój danego kawałka. Sama płyta także zaczyna i kończy się osobnym wprowadzeniem i zakończeniem. Na początku słyszymy lekko zmodyfikowany manifest ruchu cyberpunkowego Garetha Branwyna „Is there a cyberpunk movement?” z 1992 roku, wszystko fajnie, ale nagle kończy się on słowami: „Welcome to the Cyberpunk Corporation, cyberpunks.”

Utwory to w większości jakaś mieszanka rocka, techno, dance, dziwnych sampli i melorecytacji. Przygotowując ten tekst, przesłuchałem płytę kilkanaście razy i chociaż jest dosyć nietypowa, to jednak ma swój styl i ogólnie nawet mi się spodobała. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko jest bardzo nierówne i tak naprawdę mało cyberpunkowe, w takim sensie jak cyberpunk jest kojarzony dzisiaj.

Najbardziej znanym utworem jest prawdopodobnie „Shock to the system”, bardzo energetyczny kawałek, nie bez powodu wybrany jako jeden z utworów promujących płytę. Szybkie „Power Junkie” albo „Then the night comes” są przetykane spokojniejszymi, jak „Concrete Kingdom” albo „Shangrila”. Chociaż w otwierającym album „Wasteland” Billy jak mantrę powtarza „No religion at all”, to jakoś nie przeszkadza mu to wrzeszczeć w kółko w „Heroin”, że Jezus umarł nie za jego grzechy. „Heroin” jest siedmiominutowym coverem utworu Lou Reeda z The Velvet Underground, jedni tej wersji nienawidzą, inni doceniają; mi się podobała.

„Mother Dawn” za to brzmi jak techno połączone z gospel, co nie przeszkadza być jednym z moich ulubionych kawałków na tej płycie. Warto też wspomnieć o „Adam in chains”, które rozpoczyna się trzyminutową sekwencją, podczas której jakiś spokojny głos próbuje nas zahipnotyzować, aby potem zmienić się w spokojną balladę o szukaniu zemsty. Nawet utwory kojarzące się jednoznacznie, choćby „Neuromancer” nie mają za dużo wspólnego z pierwowzorem. Teksty typu „I’m a Neuromancer and i’m trancing” albo „It’s the age of destruction, in a world of corruption”… i gdy już myślisz, że to taka sobie mieszanka techno i rocka, nagle w połowie wchodzi gitara elektryczna i utwór dostaje +10 do klimatu.

I podobnie jest z resztą: fragmenty nudne albo dziwaczne przeplatają się z naprawdę fajnymi i ciekawymi. Ostatecznie całość ma dosyć dziwny, trochę niepokojący klimat.

Kontrowersji zawiązanych z premierą było oczywiście więcej. Billy przyznał się, że „Shock to the system” nagrywali na żywo, obserwując pożary i zamieszki, jakie wybuchły w Los Angeles w 1992. Wiele osób miało mu za złe, że inspirował się ludzką tragedią, aby pisać rockowe kawałki. Podczas rozmowy z Williamem Gibsonem okazało się, że Idol prawdopodobnie nigdy nawet nie przeczytał żadnej jego książki, po prostu słuchał, co mu ludzie opowiadali. Do tego dziwaczna okładka, wyglądająca jak rozpikselowane przedawkowanie kwasu, jest dosłownie wynikiem kilkuminutowej zabawy z losowymi filtrami programu graficznego.

Nie pomogła też zmiana wizerunku. Billy pozbył się swojej ikonicznej fryzury i zapuścił dredy. Najlepiej to widać podczas wywiadów, jakie dawał, promując płytę, i w teledysku do „Adam in chains”, gdzie dredy zasłaniają już pół twarzy. Do dredów dodajcie wpinanie mikroczipa w głowę w jakimś dziwnym laboratorium i pluskanie się w wodzie razem z syrenami, i już wiecie, dlaczego nigdy tego nie widzieliście.

To wszystko złożyło się na płytę, która regularnie trafia na listy najgorszych płyt wszechczasów i zestawień dzieł, które zniszczyły karierę swoich twórców. Moim zdaniem bardzo niesłusznie. I jak widać nie tylko moim, bo po 30 latach od premiery i zmianach, jakie nastąpiły na rynku muzycznym, dziś zbiera o wiele lepsze oceny. Warto także pamiętać, że w niektórych aspektach Billy Idol był pionierem, który naprawdę wyprzedził swój czas. To co wtedy było ciekawostką, kilka lat później, wraz z łatwiejszym dostępem do internetu, stało się standardem. No i dziś już nikt się nie oburza, że cyberpunk trafił do mainstreamu.

Wypadek z 6 lutego 1990 roku nie tylko zapoczątkował serię zdarzeń, które zmieniły życie gwiazdy rocka, ale wpłynął też na wiele innych osób. Żeby ukazać, jak daleko dotarły kręgi zmian na powierzchni czasoprzestrzeni, powiem wam, że dotarły do każdego z was. Dzięki nim, gdy przywołacie z pamięci obraz kultowego, zbudowanego z rtęci robota T-1000 z Terminatora 2, ma on twarz Roberta Patricka. Pierwotnie miał go zagrać Billy Idol, ale nie mógł, bo rozwalił nogę.

Rock on!

Autor artykułu: Marcin „sirminfo”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *