Jakiś czas temu (pod koniec kwietnia) światło dzienne ujrzała nowa powieść Roberta J. Szmidta, trzecia część serii Pola dawno zapomnianych bitew umieszczona w kosmicznej scenografii. Jako że wszystkie nowości przychodzą do nas w butelce (ów trzeci tom odbiorę dopiero w poniedziałek-wtorek), naszą opieszałość postanowiliśmy zamaskować, racząc Państwa wspomnieniami dotyczącymi poprzednich książek z cyklu.
A zatem przed Wami garść wspomnień z Łatwo być bogiem:
Książkę wydano w 2014 roku, czytałem ją tuż po premierze. Pamiętam, że tym, co wywołało u mnie największe emocje po zakończonej lekturze, był nikły napis „TOM I” na okładce (czytałem w ebooku, więc jej zbyt często przed oczami nie miałem, co nieco mogło umknąć). Jego pominięcie sprawiło, że w ostatnich rozdziałach towarzyszyło mi to dziwne poczucie, kiedy wiemy, że koniec jest już bliski, wszystko jednak toczy się pełnym pędem, wcale finału nie zapowiadając. „Coś tu nie gra”, myśli sobie człowiek w takich chwilach. Finał okazał się być cokolwiek nagłą i zaskakującą zapowiedzią tomu drugiego.
Taka sytuacja jest rzecz jasna raczej minusem, wraz z czasem może jednak paradoksalnie przynieść także plusy. Nie wadzi zwłaszcza z perspektywy czasu, gdy na sklepowych półkach znaleźć możemy już trzy tomy cyklu, ale wtedy, trzy lata temu, ileż siarczystych klątw poleciało w kosmiczną próżnię! Trochę razi to, że Szmidt bez pardonu i bardzo zuchwale dzieli książkę na części. I tak na przykład prolog, który zastajemy w tomie pierwszym, swoje wyjaśnienie i rozwinięcie znajduje dopiero w drugim tytule serii. Pierwszy tom zostawia pewną pustkę, otwarty nawias, o którym po zakończeniu prologu już nie wspomina. Bogiem a prawdą zupełnie o nim zapomniałem i natknięcie się nań w tomie drugim było wielkim zaskoczeniem. Cóż za dziwaczna sytuacja: największe rozczarowanie pierwszej części staje się jednocześnie największą niespodzianką drugiej. Sprytnie, sprytnie.
Zarzut, jakoby kolejne części nie były zamkniętymi całościami, jest jedynie częściowo celny. Każda z części ma swój motyw przewodni, na którym się skupia, który zostaje w pełni (całkiem ciekawie i z satysfakcją) zamknięty. Natomiast losy samych bohaterów biorących udział w kolejnych wydarzeniach podlegają już owemu pocięciu na kolejne, urywające się znienacka epizody.
Po książkę Szmidta warto sięgnąć jednak przede wszystkim ze względu na pomysłowość autora. W Łatwo być bogiem natykamy się na świetnie skrojony motyw pierwszego kontaktu i kosmicznych interakcji międzygatunkowych. Jest to przecież zagadnienie do znudzenia już ograne i opisane przez sf na każdym z twórczych pól. Mimo wszystko autorowi udaje się zachować pewną świeżość przez wprowadzenie pewnego piętrowania: przewodnim motywem książki jest naukowa obserwacja pewnej planety, na której dwa zwaśnione gatunki toczą bój. Wszystkiemu przygląda się ludzkość, która gra nietypową dla siebie rolę wyżej postawionej cywilizacji. To my wszystko rozumiemy i o ile w relacjach opisanych w książce pojawia się jakieś niezrozumienie, występuje ono po drugiej stronie. Miło choć raz nie grać roli wystraszonych kosmicznych homo erectus. Poza tym w pewnym momencie na scenę wkracza jeszcze czwarty gracz, dodatkowo komplikując sytuację.
Książka Szmidta nie jest jednak pozycją zahaczającą o filozoficzny nurt w fikcji naukowej. Postępując uczciwie, nie stara się nas przekonać, że oto coś dla fanów Lema, Dukaja, czy Snerga. Łatwo być bogiem nawet na moment nie udaje czegoś innego niż jest. A jest opowieścią przygodową, w której to losy głównych bohaterów i interakcje między nimi znajdują się na pierwszym planie, nie zasłaniającym jednak scenografii, w której autor cichcem zastanawia się nad miejscem człowieka w hierarchii istnień. I nie jest to żaden traktat, jak ten wylewający się z Robota, o którym pisałem niedawno. Autor naświetla po prostu pewne elementy, pozwalając czytelnikowi (jeśli ten ma ochotę) na chwilę oderwać się od bardzo ciekawej akcji i trochę się nad całością zastanowić.
I ta przejrzystość wychodzi tytułowi na dobre. Gdyby zamienić proporcje i przesunąć ciężar ku gdybaniom filozoficznym, można by, przez przypadek narazić się na śmieszność. W obecnym kształcie wszystko jest jednak na właściwym miejscu. Czytelnik nie ma ani na chwilę wątpliwości, że trzyma w ręku lekturę, która ma sprawić mu przyjemność, rozerwać go nieco, przy okazji podsuwając pewne zagadnienia do chwilowego podumania.
Niemal doskonałe „SF na lato” (to powinna być odrębna gałąź SF). Jeśliście jeszcze nie czytali, to myślę, że to dobry moment na rzucenie okiem. Zwłaszcza, że kolejne tomy już czekają na lekturę i nagłe przerwanie opowieści i konieczność oczekiwania na ciąg dalszy nie będzie jakimś dotkliwym rozczarowaniem.
Wasz Paweł M.
Autorem zdjęcia pisarza na głównej grafice jest: Filip Głuch / Liquid Studio.