Type and press Enter.

Lektury uzupełniające #8 Fantastyka obsesyjna, rzeczywistość kwantowa i za dużo seksu panie Harrison

książki: Droga serca, Światło;  autor: M. John Harrison  powód czytania: poszukiwania dobrej fantastyki

Droga serca

Chronologicznie Droga serca jest dziesięć lat wcześniejsza. Harrison napisał ją w 1992 roku, Światło -pierwszy tom cyklu Traktat Kefahuchiego w 2002 roku. W Polsce wychodziły w odwrotnej kolejności, Światło w 2010 roku, Droga serca w 2014. Harrisona konsekwentnie wydaje w Polsce Mag w serii Uczta wyobraźni.

Droga serca rozczarowała mnie okrutnie. Zawiniłam, bo pochopnie, z góry, założyłam, że to będzie dobra książka. Przesłanki miałam raczej słabe, otóż 7 lat temu czytałam Światło, pamiętałam Harrisona dość niejasno, jako autora trudnego, specyficznego, rozmiłowanego w abstrakcjach. Takiego, pogrążonego we własnym szaleństwie, następcę Dicka.

Tymczasem trzeba pewnej dozy dobrej woli, żeby w ogóle nazwać Drogę serca fantastyką. Bo cóż mamy  w fabule? Trójka bohaterów bierze w młodości udział w magicznym rytuale – o którego przebiegu (to już byłaby fantastyka) nie dowiemy się niczego i przez to wszyscy doświadczają w dalszym życiu koszmarów. Elementy fantastyczne: jeden z bohaterów drugoplanowych tytułowany jest magiem, halucynacje (które możemy traktować jako coś realnego) i  snuta przez jedną z postaci opowieść o wymyślonej alternatywnej rzeczywistości.  Zdecydowanie bliżej tej opowieści do horroru. Harrison  konsekwentnie buduje nastrój grozy – tyle że jest to koszmar  zbudowany na uczuciu osamotnienia. Ono, trzeba to przyznać, przenika całą tę książkę, niczym klasyczną rozprawkę egzystencjalisty.

Widać tu warsztat dobrego pisarza, co powodowało, że czytanie Drogi wkurzało mnie jeszcze bardziej. Dobre są wstawki obyczajowe: umieranie na raka, samotność w małżeństwie, brzydota codzienności, starzenie się. A ja z zasady nie czytam literatury stanowiącej wyczerpujące obserwowanie tonących. Jeśli już muszę się męczyć, to w inny sposób. Zresztą Harrison nie ma zwyczaju nadawać bohaterom pełni osobowości, nie wzbudzą w nas uczuć, skoro obserwujemy ich tylko jako ciągi zdarzeń. Ale najgorsze jest, że to bezosobowe podejście w Drodze nie służy niczemu, istnieje tylko ono, żadnej puenty, zagadki, przygody, czy choćby głębszej analizy – tylko prześlizgiwanie się po powierzchni zdarzeń z podkreśleniem i udziwnianiem ich brzydoty. Najważniejsza mądrość książki: gdy zrozumiesz, nigdy nie odnajdziesz. I zaprawdę pomyślałam sobie, dzięki ci świecie za Paolo Coelho, który tak pięknie skonkretyzował i urzeczywistnił kategorię ckliwych pseudomądrości, że zwolnił mnie z obowiązku tłumaczenia czym jest banał i dlaczego mi od takich aforyzmów niedobrze.

Śmierć i seks przeplatają się w Drodze konsekwentnie. Seks puentuje prawie każdy rozdział, szybko uczymy się przewidywać, kiedy jego kolej.  Paskudny wątek kazirodczy służy tylko temu, żeby szokować – albo ładniej ujmując – wywołać w czytelniku uczucie dyskomfortu. Bo, prawdopodobnie, wyrywani z rutynowego postrzegania rzeczywistości, mamy tu spróbować zajrzeć pod ukryty za pozorem rzeczy sens, wraz z bohaterami odnaleźć jedyny sposób żeby zwyciężyć/zrozumieć śmierć. I znowu mam mdłości.

Jest to powieść melodramatyczna, przegadana, pusta w środku. Dygresje erudycyjne, a właściwie wtręty, bo dygresja zajmuje jakiś obszar, tu zaś mamy tylko napomknięcia (polski akcent: Bruno Schulz) nie czynią niestety z niej uczty intelektualnej (nie czynią nawet przystawki). To tylko obsesyjne autorskie motywy splecione w jedną materię bez żadnego klucza.

Przymiotnik oniryczny na określenie powieści (tę określa bardzo trafnie) już dawno stał się dla mnie synonimem pustosłowia. Wspominam o tym, bo istnieje grupa czytelników, którzy traktują go poważnie. Im Droga serca może się podobać.

Kusiło mnie żeby wystawić temu na portalu Lubimy czytać jedną gwiazdkę (w dziesięciostopniowej skali) choć oceniałam wyżej gorsze książki.

No i po lekturze Drogi serca postanowiłam się przekonać, jakim cudem Światło siedem lat temu uznałam za interesującą książkę.

Światło

Przeżyłam ponowne zdziwienie, bo Światło podobało mi się (znowu) od początku. Zdziwienie tym większe, że zdecydowanie nie da się uciec przed świadomością (a szkoda), że to ten sam pisarz (o znaczących podobieństwach między książkami będzie później).

Może w ogóle tę recenzję powinnam zacząć od tego, że John Harrison, dziś już pisarz ponad siedemdziesięcioletni, to bardzo ważny przedstawiciel  nurtu na tyle już wrośniętego w fantastykę, że obecnie może w niej podstawowego, czyli new weird. New weird ze swoim eklektyzmem, łączącym sf i starożytne mitologie, horror i literaturę dziecięcą, fantasy i powieść psychologiczną chyba po prostu odpowiada naszym czasom, codziennemu pomieszaniu bodźców i chaosowi współczesnych umysłów. Uczta wyobraźni wydaje kilku tuzów tego gatunku: Jeffa Noona, VanderMerra również Jeffa, Hala Duncuna (przydałoby się wznowienie Welinu, naprawdę trudno go kupić) i M. Johna Harrisona, gdzie M pisane zawsze na okładkach z kropką oznacza Michaela.

Światło, choć to pierwszy tom cyklu, sprawdza się czytany pojedynczo, bo zamyka pewną historię. U mnie zostawił uczucie niedosytu, ale nie wzięło się ono z cliffhangera, tylko z nadmiaru metafizyki.   

Mamy 25 stulecie, ludzkość lata w kosmos od 400 lat,  200 lat temu dotarła do największej tajemnicy Galaktyki: Traktu Kefahuchiego. To śmietnisko wymarłych cywilizacji: sztuczne i przemieszczone układy planetarne, gwiazdy i czarne dziury, porzucone miliony lat temu tysiące artefaktów,  wszystkie skupione wokół niepojętego centrum: otwartej osobliwości, miejsca, gdzie nie obowiązują żadne znane prawa przyrody (ewentualnie obowiązują wszystkie znane i nieznane, i wzajemnie wykluczające się prawa), „obiekt, który był już stary, kiedy w młodym wszechświecie w niepojętej ciemności rozpaliły się pierwsze wielkie kwazary”.

Nie jest to sf, bo Harrison żadnych teorii naukowych tu nie rozwija. Z pewnością jednak jest to opowieść gładko posługująca się językiem fizyki. I wiele jej obrazów, w tym Trakt, jest w swym szaleństwie niezwykle pięknych. „Kosmos był duży i chłopcom z Ziemi mimo woli imponował wszystkim (…). Każda rasa, jaką spotkali, miała napęd międzygwiezdny opierający się na innej teorii. Wszystkie działały, nawet jeśli nawzajem wykluczały swoje fundamentalne założenia. Zaczynało wyglądać na to, że można latać między gwiazdami, założywszy sobie cokolwiek. Jeśli twoja teoria mówi, że trzeba działać w przestrzeni o strukturze piany – i łapać w niej falę – nie wyklucza to, że w tym samym kwadrancie pustej przestrzeni może sobie żeglować inny statek, dla którego jest ona idealnie gładka i einsteinowska.

Bardzo to było obraźliwe odkrycie.”

Dostajemy jednak od Harrisona kilka „twardych” motywów sf. Na przykład nowe rasy. Nastykowie są intrygujący, szkoda, że na razie potraktowani ogólnikowo. Nowi Ludzie, moim zdaniem, fenomenalni. Cały wątek tanka Eda Chianese wspaniale dickowski. Świetna, jako obraz, jest Seria Mau – dziewczynka połączona z K-statkiem, międzygwiezdnym pojazdem istniejącym w czternastu wymiarach: dziesięciu przestrzennych i czterech czasowych. Cudowna, niepokojąco pisana małą literą (budząca pytania o to, czym jest świadomość) matematyka. Do tego krawcy genetyczni, operatory cienie, kultywary, nadchodząca wojna między rasami.

Niestety żeglujemy w kierunku tłumaczącej wszystko metafizyki. Można próbować poukładać sobie opowieść w logiczną całość, tylko po co,  kiedy na koniec autor i tak nas rozbije o (pół)boskie byty i ich nienaruszalną przestrzeń. Dla mnie to pójście na łatwiznę.

Podobieństwa

(i tu będą, ale bardzo niewielkie, spoilery)

Przede wszystkim bohater. Narrator Drogi serca, dla mnie od początku postać niezwykle antypatyczna, został przeniesiony do Światła w całości jako Michael Kearney (Światło ma trójkę równorzędnych głównych bohaterów). W obydwu przypadkach mamy identyczny, rzutujący na osobowość punkt z dzieciństwa (kuzynki), tak samo opisywane demony (para kochanków i Shrander), obsesyjne podążanie za podejrzanym (i znowu tym samym, choć w każdej książce o innym nazwisku i historii) guru oraz niezwykle podobny voyerowski stosunek do seksu. Przez całą Drogę serca miałam wrażenie, że powieść ta nabrałaby odrobinę sensu, gdyby narrator okazał się zabójcą swoich przyjaciół (w czasach u progu opowiadanej historii), o Kearneyu ze Światła od początku wiemy, że jest seryjnym mordercą.

W obydwu książkach występuje wstrętny i, co ważniejsze, niepotrzebny motyw kazirodczy. W ogóle ma Harrison skłonność do irytującej, freudowskiej potrzeby tłumaczenia wszystkiego w człowieku jego seksualnością. 

Niemniej to interesujące, zobaczyć jak coś naprawdę słabego wyewoluowało w pełny, dobry pomysł na historię.

Podsumowanie

Trudne to były poszukiwania, ale będę Harrisona czytać. Już wiem od kogo pożyczyć Viriconium, a dalsze tomy Traktu Kefahuchiego zapewne kupię. Postaram się, z pokładu Statku, w przyszłości, podzielić spostrzeżeniami.

Dla tych, którzy czytają takie elaboraty głównie dla porad: ze wszystkich wymienionych tu (mimochodem) pisarzy i rzeczy, najgoręcej polecam Hala Duncana. W stwierdzeniu, że jego cykl (Welin i Atrament) wnosi w fantastykę nową jakość, nie ma dla mnie nic przesadnego.

Zdjęcie tytułowe za wikimedia commons; ramię Drogi Mlecznej widziane z Cerro Paranal w Chile; autor: Bruno Gilli/ESO

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *