Na horrorze znam się tak mniej więcej, jak na wspinaczce wysokogórskiej. Na wspinaczce wysokogórskiej zaś znam się tak, że gdy przed rokiem wraz z Adamem i Marcinem zdobywaliśmy osiemsetpiętnastometrową Maciejową, chłopaki co i rusz wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, jakby konsultowali niewerbalnie, czy już trzeba wzywać helikopter, czy jeszcze kwadrans poczekać. Ale nawet tak obyty w horrorze jegomość nie ma żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o docenienie pomysłu na grozę prenatalną i wciskanie strachu i niepokoju w ten bądź co bądź radosny czas oczekiwania na nowe.
Całość robi wrażenie do dziś, mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat i całego tego zamieszania, które książka i jej ekranizacja zrobiły, mimo miliona odbić i powtórzeń w innych tytułach, pomysł zachowuje swoją świeżość. Gatunek horroru bardzo się w ostatnich dekadach rozwinął, okazało się, że straszenie ludzi to biznes znacznie bardziej opłacalny niż wydawało się w ubiegłym wieku (a już wtedy wszyscy dobrze wiedzieli, że straszyć warto) i wszystko, co tylko może straszyć, niepokoić i przerażać, odmienione zostało już przez wszystkie możliwe przypadki. Wbrew pozorom cała ta skumulowana otoczka nie podgryza książki Levina – wręcz przeciwnie – Dziecko Rosemary zdaje się leżeć znacznie bliżej klasycznej grozy, poza zasięgiem bezwzględnej, współczesnej konkurencji.
Prosty i oszczędny nastrój opowieści wyraźnie odcina się od współczesnej krzykliwości, sama zaś narracja koncentruje się na psychicznym stanie bohaterki, cała dziedzina grozy dzieje się za jej plecami, w strefie jej niepokojów i podejrzeń, powoli, krok po kroku zamieniających się w paranoję. Ta powoli zmieniająca się perspektywa doskonale współgra z rytmem zmian, przez które przechodzi sama, będąca w stanie bądź co bądź błogosławionym kobieta. Obawy o stan zdrowia dziecka i własny, pewne niepokojące symptomy, kilka niewyjaśnionych wypadków, no i dziwne zachowanie sąsiadów w pewnej starej, okrytej złą sławą kamienicy. Tylko tyle dostrzega sama bohaterka, a wraz z nią czytelnik, który nieco prędzej staje się podejrzliwy (w końcu wie, że czyta horror), wszystko inne dzieje się za naszymi plecami i na ujawnienie czeka na sam koniec.
W międzyczasie Rosemary przechodzi dość długą drogę, od szczęścia, przez spore niepokoje, aż do paranoi, tak, że koniec końców nie wie już, czy wszystko, co ją spotyka, jest rzeczywiście owocem diabelskiego spisku, czy też jedynie złudzeniem wywołanym przez stres, zmęczenie i leki. I dopiero kulminacyjna scena, swoją drogą świetna, wszystko odkrywa i wyjaśnia. Rytm, nastrój, język – wszystko jest tutaj niedzisiejsze (i nie jest to wcale zarzut). Odświeżanie bardziej klasycznej grozy i literatury w ogóle, może nam wyjść jedynie na dobre.
No i pozostaje jeszcze kwestia finału, pięknej kulminacji. Autor w posłowiu pisze o tym, że nie należy straszyć czytelnika wydarzeniami bieżącymi, ale właśnie kulminacją, czymś, co cały czas obecne w ukryciu wzbudza niepokój aż do momentu, w którym pojawi się w pełnej krasie i na dobre. To chyba też rzecz bardziej klasycznego podejścia. Dziś groza jest przede wszystkim po to, żeby zarabiać, więc czytelnik albo widz musi wciąż być pod ostrzałem szokujących, niepokojących i straszących bodźców, autor musi się nieźle nagimnastykować, żeby jego odbiorca nawet przez moment się nie nudził. Radośnie więc przyjmuję książkę stojącą w opozycji do takich działań. Polecam!
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.