Właściwym impulsem do podjęcia aktu kreacji przez artystę nie jest taka czy inna teoria sztuki, ale prawdziwie przeżyty, jak pisał Witkiewicz, „niepokój metafizyczny”. Uczucie odróżniające gatunek ludzki od innych gatunków, a także człowieka myślącego i wrażliwego od bezrefleksyjnego – dzisiaj powiedzielibyśmy – konsumenta kultury masowej, zanurzonego w świecie telewizyjnych seriali, amerykańskich megahitów kinowych i prasy brukowej. Źródłem niepokoju metafizycznego jest Tajemnica Istnienia, naczelna zagadka bytu, na którą odpowiedzi ludzkość w czasie swego rozwoju historycznego szukała w religii, sztuce, filozofii.[1]
Nie, nie będzie to tekst o Witkacym. Jedynie definicja niepokoju metafizycznego, którą ukuł badacz jego twórczości – Piotr Rudzki – będzie mi tu służyć za fundament. Tyle razy bowiem słyszy się a to o niepokoju egzystencjalnym, a to o doświadczeniu metafizycznym, a to koło uszu przelatują jeszcze inne frazy tego gatunku, które każdemu zdają się już wyświechtane, lecz pasujące do wszystkiego, co w naszym życiu nosi znamiona niezwykłości. Uogólniamy sens podobnych słów, wrzucamy do ich wora wszystko, co irracjonalne; potrafimy kategoryzować, łączyć różne zjawiska w jako tako spójny zbiór „zagadnień dziwnych”, jednak któż z nas potrafiłby tak trafnie określić, czym w istocie jest ów niepokój (egzystencjalny, metafizyczny)? No to jeszcze raz, na swoją modłę, na kanwie powyższej charakterystyki dookreślam ja:
Niepokój metafizyczny/egzystencjalny to potrzeba nieustającego zgłębiania tajemnicy istnienia świata i człowieka, obcowania z nią, doświadczania jej, zbliżania się do jej sedna. Mędrcy Wschodu twierdzą, że nie jest ona kwestią wiedzy – że nie da się dotrzeć do owej tajemnicy, odpowiadając na zadane przez rozum pytania. Trzeba jej właśnie doświadczyć, poczuć ją całą swoją istotą, która jest jej integralnym elementem, więc przy odpowiedniej wnikliwości powinna potrafić poczuć, jak funkcjonuje całość, którą sama tworzy.
Autorem, który niewątpliwie ów niepokój wykazywał, a jednocześnie łączył biegun rozumu (i zachodniego kultu myślenia) z biegunem odczuwania (i wschodniego kultu ciszy w umyśle), był Włoch Tiziano Terzani. Poszukiwał, poszukiwał, a oto dokąd poszukiwania go zaprowadziły…
Nic nie zdarza się przypadkiem to tytuł niewskazujący na reporterską tożsamość Terzaniego. Zdaje się raczej stanowić obietnicę bajania o losie i przeznaczeniu. Autor ten w istocie był pełen sprzeczności. Głośno deklarował szeroko rozumiany niepokój egzystencjalny i przejawiał pragnienie duchowych poszukiwań, jednocześnie pozostając w reporterskim dystansie do ich przedmiotu. Chętnie i wytrwale zgłębiał zagadnienia powszechnie uważane za irracjonalne, zrozumiałe tylko podczas pełnego zaangażowania wszystkimi elementami swojego jestestwa, jednocześnie nie robiąc tego (zamiast nurkować w całości, on jedynie taplał się w nich pobieżnie – niczym moczący nogi plażowicz, zastanawiający się, jak to jest być nurkiem; do tego ograniczył się jego empiryzm). I dobrze. Jak miałby napisać dobrą książkę, próbując jedynie zwerbalizować swoje doznania – co samo w sobie zawsze z gruntu skazane jest na porażkę? To oscylowanie między rozumem a doświadczeniem metafizycznym podkreślone jest już w opisie dystrybutora:
Podróżowanie było dla Tiziano Terzaniego formą istnienia. Kiedy dowiaduje się, że jest ciężko chory, instynkt podpowiada mu, by wyruszyć w podróż. Ale ta podróż różni się od innych. Jest najtrudniejsza, bo każdy krok może być wyborem między rozumem a szaleństwem, między nauką a magią.
Tym, co trzeba przyznać Terzaniemu w sposób niepowetowany, są odwaga i rozmach, z jakimi zmierzył się z tak trudnym życiowym doświadczeniem, jakim jest umieranie. Nowotwór – znamię naszych czasów – stanowił dla niego impuls nie tylko do odbycia najważniejszej podróży w jego prywatnej historii, lecz również do ulokowania swoich reporterskich oczu pomiędzy dwiema antagonistycznymi cywilizacjami XX wieku – zachodnią i wschodnią. To mało – powiedzieć, że przyglądał się im z bliska. On obserwował je, jednocześnie w nich uczestnicząc, a jednak spomiędzy dwóch napierających na siebie sił cywilizacyjnych wyszedł bez opresji, udało mu się bowiem wysnuć wiele konstruktywnych wniosków.
Tak przedstawia się nam ta historia – śmiertelnie chory człowiek zjechał niemal cały świat w poszukiwaniu remedium – jednak trudno orzec, czy bardziej dla ciała (w celu fizycznego, dosłownego wyleczenia), czy dla duszy (w celu oswojenia choroby i przebycia jasnej, świadomej drogi ku zwieńczeniu całej wędrówki). Sam autor jasno wyraził się o celu swej podróży:
Przedtem jeździłem w poszukiwaniu przygód i myśli, teraz szukałem lekarza, zioła, magicznej formuły, cudu, rozwiązania moich zdrowotnych problemów.
Z biegiem opisywanych doświadczeń coraz bardziej jednak przypomina duchowego mędrca niż reportera. Nie powinno to stanowić problemu dla czytelników ceniących obcowanie z jednymi i drugimi – gdy ktoś poszukuje jednoznacznie prawd rozumu lub prawd wiary, działalność Terzaniego lepiej niech potraktuje jak ciekawostkę, zanim popadnie w irytację wynikającą z ewidentnego dysonansu, jaki tworzy w swoich książkach, wewnętrznego rozdźwięku, który jednak – paradoksalnie – zdaje się przynosić mu poczucie harmonii.
Tak oto Europejczyk najpierw udaje się do Nowego Jorku, centrum cywilizacji Zachodu, gdzie spotyka ludzi zdeterminowanych, by naprawić świat, z gotowymi receptami na sukces. Tam formułuje myśli skądinąd dobrze znane krytykom zachodniego systemu wartości:
Demokracja stała się systemem, który nagradza przede wszystkim banalność i reklamowe kłamstwa, a nie mądrość i moralne zaangażowanie.
Dlatego w poszukiwaniu tych ostatnich udał się do Azji. Miał bowiem świadomość, że w zachodnim pojmowaniu starości czegoś brakuje; że jest ono spłycone i jednostronne:
Niestety, nasza kultura – lub raczej przemysł, przez który jest już zdeterminowana – mitologizuje młodość. Przemieniła ona podeszły wiek w rodzaj choroby i zmusza ludzi starych – biedaków – żeby byli inni, niż są, i udawali młodych. A przecież starość niekoniecznie jest złem, a tym bardziej czasem żalu. Przeciwnie.
To kultura Wschodu uczy przeżywania każdej chwili, a więc i – co za tym idzie – każdego etapu życia, z całą należną im uwagą, świadczącą o tym, że każdy czas ma określone znaczenie, pełni jakąś funkcję; w każdym kryje się swoista wartość. Zachód tego nie dostrzega; unika rozkładu jak ognia, jakby wartość człowieka kończyła się tam, gdzie wygasają jego młodość i witalność. Jest to niewątpliwie spójne z kultem plastikowego piękna i nastawienia na sukces za wszelką cenę. Jestem piękny, jestem mądry, mogę wszystko, mogę więcej, jestem na tak – oto hasła stanowiące karmę dla człowieka nowoczesnego (a więc zachodniego), a raczej paszę niż karmę, przynosi ona bowiem sytość, lecz nie dostarcza wartości odżywczych dla ducha. Terzani postanowił przeżyć swoją starość, powiedzmy nawet – swój rozkład, z należną mu uwagą i wykorzystać go zgodnie z przeznaczeniem. Gdy przyszedł czas zadumy, obserwacji i konkludowania, on dumał, obserwował i konkludował. Trzeba mu przyznać, że zrobił to po mistrzowsku i nie zmarnował żadnej chwili nawet tego mało witalnego czasu. Zmianę perspektywy postanowił po prostu wykorzystać:
(…) sedno indyjskiej myśli tkwi w tym, że zdrowie ciała nie jest celem samym w sobie, a tylko środkiem pozwalającym uzyskać zdrowie duszy. Dla Hindusów życie nie może zostać tylko przeżyte, ale zrozumiane. Innymi słowy, nie żyje się, by żyć, ale żeby odkryć sens życia. Zdrowie ciała jest warunkiem sprzyjającym osiągnięciu tego celu, ale nie jedynym. Przeciwieństwo zdrowia, to znaczy choroba, może być również znakomitą okazją do duchowego uniesienia.
I tu pora mi kończyć – nie będę rozwodzić się nad różnorodnością opisanych w tej książce zjawisk i praktyk kultury Wschodu, choć zajmują w niej one większą część całości. Jednak gdybym teraz się na tym skupiła, o czym miałabym pisać, gdy skończę rozpoczęte już zgłębianie nauk mistrza Osho?
Pora więc na konkluzję:
Pośród ciszy wspaniałej przyrody Terzani dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest harmonia ze światem i samym sobą: trzeba umieć patrzeć na niebo i być chmurą, trzeba „słyszeć melodię”.
Jeśli „bycie chmurą” i tym podobne metafory przerastają czyjś stosunek do życia i czytelnictwa, może on sobie tę książkę odpuścić. Jednak byłoby trochę szkoda, bo to kawałek dobrej literatury.
Ewa Wasiak
[1] Piotr Rudzki, Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), [w:] Historia literatury polskiej w dziesięciu tomach, tom 8: Dwudziestolecie międzywojenne. Część druga, pod red. Anny Skoczek, 2005
Fotografia pochodzi ze strony:
http://devaoltreilconfine.altervista.org/tiziano-terzani-tratto-da-lettere-contro-la-guerra/