Type and press Enter.

Pomarudźmy dzisiaj / Stanisław Lem – Obłok Magellana

„Obłok Magellana”, trzecia dopiero powieść Lema, wydana w 1955 roku, daleka jest od doskonałości. Sam autor długo nie zgadzał się na jej wznawianie, mówiąc po latach o „kwieciu stylistycznym” i „przesłodzonej fabule”. Podniosłość odnajdziemy zresztą nie tylko w stylu, ale i w treści. Napuszony chwilami dydaktyzm „Obłoku” wprost wynika z założeń komunizmu, który okresowo staje się głównym bohaterem książki. Na szczęście da się to przełknąć bez większej niestrawności, może poza epizodem, który obnaża zgniliznę zachodniego świata w niewybrednie paszkwilanckim ataku.

Mieszane uczucia budzą też pierwsze rozdziały powieści, mające w założeniu pozwolić czytelnikowi zżyć się z bohaterem. W moim przypadku skutek był jednak odwrotny, bo właśnie w tych pierwszych rozdziałach jawi się ów bohater jako superbohater rodem z amerykańskich komiksów, zmieniający w złoto wszystko, czego się dotknie. No, może poza swą relacją z bliską kobietą. Tu pojawia się jednak kolejny zarzut – bo choć sporo uwagi poświęca Lem sprawom damsko-męskim, czyni to w trochę spłyconym ujęciu. Z drugiej strony, „Obłok” zawiera jedno z piękniejszych wyznań miłosnych, jakie wyczytałem w literaturze.

I tak to pogrążałem się podczas lektury w ambiwalencji. Niby nie docenił Lem gwałtownego postępu technicznego, umieszczając za tysiąc lat kilka wynalazków obecnie już przestarzałych. A przecież warto podkreślić, że już w 1955 roku antycypował internet. Nie tylko zresztą wymyślił internet, ale i coś, co jest z nim silnie powiązane – pustkę emocjonalną, uosabianą tu przez kosmiczną próżnię. W walce z nią – dokładnie jak zagubieni w dzisiejszym świecie ludzie – załoganci „Gei” intymność zastępują namiętnością, a bliskość jej pozorami.

Fascynująca – choć w kategoriach przewidywań zupełnie chybiona – jest też przedstawiona w powieści wizja przepełnienia bibliotek, przy której i tak nie doszacował niestety autor galopującego przyrostu grafomanii połączonego ze wzrostem dostępu do narzędzi wydawniczych. Nie wątpię, że panoszący się obecnie trend vanity publishing skwitowałby celnie i bardzo dosadnie.

Dość jednak marudzenia (gdyby to zresztą nie był Lem, marudziłbym mało albo wcale). Schemat, w którym człowiek wyrusza w kosmos, by zmierzyć się z nieznanym, a w zamian musi się mierzyć z samym sobą, nie jest niczym nowym. Mało kto odgrywa go jednak tak udanie jak Lem. Większa część powieści to tak naprawdę eksperyment społeczno-psychologiczny zamiast kosmicznej przygody i przy zachowaniu stosownych środków zmylających, członkowie wyprawy mogliby równie dobrze zostać zamknięci na Ziemi w przekonaniu, iż pokonują przestrzeń. O ile oczywiście ktokolwiek byłby w stanie skutecznie zmylić śmietankę intelektualną Ziemi XXX wieku.

„Obłok Magellana” to próba dywagacji na temat wpływu zupełnie nowych warunków zewnętrznych na zupełnie starą ludzką psychikę. Próba śmiała i nowatorska. Co charakterystyczne, finał powieści, sam w sobie bardzo ciekawy i mający przynieść rozwiązanie wielkiej tajemnicy obcej cywilizacji, został przez Lema potraktowany po macoszemu, skrótowo, co dowodzi właśnie, iż głównym obiektem zainteresowania autora jest człowiek w sytuacji nietypowej, nie zielony ludek w sytuacji, której typowości bądź atypowości czytelnik, wobec braku danych, nie jest w stanie ocenić.

I na koniec dwie refleksje, powracające przy okazji Lema jak nudne bumerangi. Jak pisałem już po lekturze „Niezwyciężonego”, jego autor posiadł umiejętność stosowania takich środków literackich, które umieszczają czytelnika nie obok, lecz w centrum opisywanej kosmicznej przygody, dzięki czemu nawet tak mało wrażliwy odbiorca jak ja czuje się znowu niczym nastolatek, dzięki zespoleniu wyobraźni twórcy i własnej osobiście stawiający czoła kosmicznym wyzwaniom.

Druga uwaga, zrobiona już przy okazji „Edenu”, dotyczy niezwykłej „filmowości” Lemowej twórczości, dostarczającej gotowe, rozbudowane opisy dekoracji i przygodową fabułę. I mimo że akurat „Obłok” został w 1963 roku sfilmowany przez Czechów, największy polski pisarz SF wciąż pozostaje twórcą, z którym filmowcy boją się zmierzyć. Obawa ta jest akurat co najmniej słuszna, ale liczę, że ogromny postęp techniczny, który dokonał się w kinie od 1955 roku, ułatwi podejmowanie dalszych prób, spośród których choć niektóre nie będą chybione.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *