O! Jakże dobrą rzeczą była lektura Tumultu i widm Czapskiego! Dobrą po pierwsze ze względu na towarzyszące jej odczucia i myśli wyciągane bezpośrednio z kart książki. Po drugie dobrą w wymiarze długofalowym, w tym, jak wybrzmiewa echem przez kolejne dni i tygodnie po lekturze. Wepchnąwszy się bez pardonu w czytelniczą kolejkę, Czapski przynosi ze sobą kolejne tytuły, przyprowadza kolejnych autorów, czuje się jak u siebie w domu. W kolejce panuje niemałe zamieszanie.
Pierwszym z przyprowadzonych gości jest Georges Bernanos, francuski pisarz pierwszej połowy XX wieku, mocno trwający w katolicyzmie. Czapski poświęcił mu jeden z esejów (nazwał go Pamięci Bernanosa), w którym przyglądał się mentalności francuskiej, zeświecczonej i antyklerykalnej wsi. W kwestii tej, Bernanos wykazywał się niezwykle wyczulonym spojrzeniem. Swoje gdybania na temat dobra i zła umieszczał bezpośrednio w tym świecie, który, jakże celnie opisał polski malarz.
A zatem francuska wieś, początek XX wieku, w tej scenerii Bernanos umieszcza akcję swojej debiutanckiej powieści – Pod słońcem Szatana – po którą sięgnąłem. Na przestrzeni tych niespełna trzystu stron, przyglądamy się losom kilku postaci, ze szczególnym uwzględnieniem trójki z nich. Młodej dziewczyny, w której życiu dobrowolnie przyjęty grzech i zło sieją spustoszenie, pokornego, świętego księdza Donissana (główna figura powieści) całe życie poświęcającego wielkiej, syzyfowej wręcz walce z pokusami. Trzecia postać to pisarz, który w poszukiwaniu ciężkiego do sprecyzowania pokoju, udaje się do małej miejscowości, gdzie święty kapłan urzęduje.
Jeśli więc uznamy grzech za motyw przewodni powieści, wówczas trzy epizody nazwać możemy wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. To obraz przemiany rozlewającej się na trzy postaci. Szesnastoletnia dziewczyna świadomie wybiera zło, święty kapłan całe życie trawi na walce z przytłaczającym zła ogromem, cały czas będąc na granicy zwątpienia i utraty nadziei, ostatnia zaś postać, zjawia się tuż przed końcem, niejako przypadkiem, to tutaj jednak ma miejsce upragnione wytchnienie, dobre owoce.
Bernanos akcję swojej powieści rzuca pomiędzy francuską ziemię i francuskie niebo. W tę rzeczywistość, gdzie księdza wita się raczej z kpiną i zawiścią (co jednak ulega pewnej zmianie, gdy jeden z miejscowych kapłanów zyskuje sławę cudotwórcy). Wbrew pozorom jednak, daleko temu światu do małomiasteczkowej przyziemności. Ksiądz Donissan jest bowiem mistykiem i ma wgląd w niedostrzegalne dla innych warstwy świata. Ten jest w jego oczach wielkim polem bitwy, nieustannych i odwiecznych zmagań między tym, co dobre a tym, co złe. I tak trafia ten najzwyklejszy, mogłoby się zdawać, człowiek (autor wielokrotnie podkreśla jego prostotę, nieobycie, pewną idącą z niskiego pochodzenia toporność) między ekstazy samobiczowań, noce w całości trawione na modlitwie, do starego, ciemnego konfesjonału, doznaje niemalże proroczych przeświadczeń, zagląda pod podszewkę rzeczywistości (nie można ominąć niezwykłej sceny spotkania samego Władcy tego świata)… I jest przerażony tym, co tam dostrzega. Ta niezwykła, ponadziemska rzeczywistość, przeplata się z najbardziej przyziemną, pełną pokory służbą, tkwieniem w konfesjonale, absolutnym posłuszeństwem przełożonym.
Całe jego życie zdaje się jedną wielką nocą, wielkim czuwaniem pod najczarniejszą z gwiazd. Oczekiwaniem prawdziwego słońca, prawdziwego blasku. Czy wytrwa do samego końca? Kto wytrwa, ten będzie zbawiony.
Bernanos w swoim debiucie maluje świat znacznie bogatszy, głębszy, niż to, co zobaczyć może gołe oko, świat dziejący się tuż obok i choć zupełnie inny, to z naszym bezwzględnie, wręcz przerażająco powiązany. Czytając, trochę za sprawą języka, a trochę właśnie przez to pragnienie nakreślenia wszystkich konturów podwójną linią, stale miałem wrażenie czytania liter z innej, minionej epoki. Ta niespieszność w układaniu się kolejnych słów i zdań, te przeciągające się akapity, pozorna opieszałość w opowiadaniu… wszystko to jest takie niedzisiejsze. Jak Bernanos radziłby sobie na dzisiejszym rynku wydawniczym, skoro już wtedy, niespełna sto lat temu, miał świadomość, że pisze już dla minionego świata.
Te akapity i rozdziały nie były układane po to, by stworzyć produkt. Zdaje mi się, że Bernanos pisał z potrzeby ogłaszania, swego rodzaju zwiastowania światła mającego dopiero nadejść do tej ciemnej krainy, w której nadal żyjemy. Tylko kto miałby tej mowy słuchać? Na koniec głos oddaję samemu Bernanosowi, cytat wyciągnięty z eseju Czapskiego.
Kiedy 15 lat temu pisałem Sous le soleil de Satan w okresie pełnej euforii powojennej, kiedy mój kraj nieszczęśliwy, nie troszcząc się o swych bohaterów, zdawał się myśleć tylko o użyciu, gdy Paryż zdobyty, zalany spekulantami opchanymi złotem przypominał dom gry lub ogromne kasyno, było rzeczywiście mało szans, by moja książka mogła mieć publiczność, książka, która od pierwszej do ostatniej strony bluźniła przeciw tej radości świętokradczej żywych i robiła wrażenie książki napisanej dla umarłych. W rzeczywistości dla nich książkę tę pisałem.