„Tryumf Fundacji” to taki ciut ulepszony Asimov, to znaczy ulepszony w zakresie literackim, bo całą pracę koncepcyjną musiał oczywiście wykonać sam Isaac.
Świat Fundacji to w ogóle jeden z niewielu tak szeroko zakrojonych i tak dobrze pomyślanych światów w historii SF, stąd pokusa uzupełnienia go nowymi historiami wydaje się całkiem naturalna, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, w jak szerokich ramach czasowych umieścił go Asimov – liczba luk do wypełnienia wyżywiłaby całe zastępy pisarzy. Dobrze jednak, że właściciele praw do dzieł Asimova zarządzają nimi ostrożnie – z jednej strony twardogłowi fani już tę jedną nową trylogię mogą uznać za herezję, z drugiej jednak nietrudno dziś wyobrazić sobie sytuację, w której franczyzy sprzedano by do wielu państw (jak „Metro 2033”) i nastąpiłby wysyp apokryficznych, usankcjonowanych jedynie prawnie dzieł, których masowość w nieunikniony sposób niosłaby za sobą spadek jakości. Jestem w stanie przedstawić sobie, kto podjąłby rękawicę w Polsce jako urzędowy (choć świeży) omnibus i wolę jednak wizje, które wyobraźnia podsuwa mi na styku nocy i dnia.
„Tryumf” wpisuje się w cykl bardzo sprawnie, podejmując i konkludując wątki zapoczątkowane przez Benforda i Beara, dając odpowiedzi na kilka nurtujących pytań, ale i stawiając nowe. Nadaje to powieści bardzo klasyczną formę, bo wyjaśnienia zamieszczone w ostatnich rozdziałach są rozbudowane i satysfakcjonujące.
Brin ma tę przewagę nad Asimovem, że zna ostatnie dokonania nauki oraz zdobycze techniki i może je łagodnie wprowadzić do powieści – pojawia się chociażby internet – eliminując anachronizmy, które w przypadku pisanych kilkadziesiąt lat temu tomów „Fundacji” są nieuniknione.
Autor ma wykształcenie filozoficzne i to widać. Bierze na warsztat doktryny kojarzące mi się z Millem czy choćby naszym swojskim Znamierowskim i dowodzi, że mogą się one sprawdzać tylko do pewnego etapu rozwoju ludzkości. Z utopią rozprawia się w sposób o niedoścignionej skuteczności, czyli kreując świat, w którym się ona ziściła.
Być może nie będzie też nadinterpretacją odczytanie „Tryumfu” w kategoriach teologicznych, sytuując go jako głos zawieszony pomiędzy ateizmem a deizmem. Powieść stawia pytanie o definicję Boga, i to stawia nie wprost, a odpowiedź, jaka narzuca się na postawie dokonań jedynej postaci obecnej we wszystkich tomach cyklu, pozwala przeprowadzić paralelę między dawnymi (z perspektywy Fundacji) ludzkimi religiami a nową – i dojść do niezmiennie aktualnego wniosku, że ułomny człowiek może stworzyć jedynie ułomnego Boga.
utracjusz