Tokarczuk i Twardoch to para miłościwie panująca obecnie w rodzimej literaturze pięknej. Królowa udzieliła mi już audiencji, teraz przyszedł czas na spotkanie z królem i jego tajemniczo zatytułowanym dziełem.
W warstwie fabularnej, opisywanej już wielokrotnie w miejscach szacowniejszych niż to, jest „Drach” skromną sagą, obrazującą losy kilku rodzin głównie na przestrzeni dwudziestego wieku. Niejako w tle toczy się historia samego Śląska jako krainy szczególnie ciężko doświadczonej przez przemiany dziejowe.
Do przewijających się tematów powieści należy zaliczyć cykliczność ludzkich losów, śmierć jako zasadę życia czy kontrast między dawnym i prawdziwszym bytowaniem a obecnym, płytkim konsumpcjonizmem.
Narracja jest bardzo pomysłowa i poszatkowana, co jednak wobec przemyślanych pojedynczych historii nie sprawia trudności w odbiorze. Irytować może jedynie metoda artystyczna, sprowadzająca się w dużej mierze do występujących naprzemiennie, zapętlonych tautologii i antynomii.
Warstwa literacka jest więc satysfakcjonująca. A co z warstwą ideową, będącą solą i właściwą treścią ambitnej literatury? Trzeba bowiem wiedzieć, że Twardoch przedstawia człowieka z dość unikalnej, fatalistyczno-nihilistycznej perspektywy.
Są w życiu rzeczy piękne i wzniosłe, są też ponure i niskie. Szczepan Twardoch pisze w „Drachu” tylko o tych drugich. To nawet nie jest tak, że odmawia tym pierwszym racji istnienia, raczej próbuje sprowadzić je do tych drugich, miłość do pochwy i penisa, bliskość do bólu i przemocy itd. Podkreślanie przez narratora – dracha – dualizmu świata ludzi jest więc pustym wybiegiem, bo w istocie widzi on, zgodnie z deklaracją, wszystko, ale tylko monochromatycznie, a konkretnie – czarno.
Moim zdaniem, na korzyść wyszłoby powieści wycięcie wszystkich „odautorskich” komentarzy samego dracha, nieodmiennie relatywizujących i trywializujących wszelkie wartości, jakie na przestrzeni wieków wypracował człowiek. Dotyczy to zresztą również bajań Pindura, będących zapewne przetworzonymi bajaniami któregoś ze śląskich mistyków, komplementarnych wprawdzie z wywodami dracha, ale równie jak one wywołujących raczej rozbawienie.
Oto przykład, jak łączyć ponurość i banał – oraz pretensjonalność, bo „Drach” jest też pretensjonalny:
„Ernst wie, że nic nie ma znaczenia i że wszystko jest ważne. Ernst wie, że życie jest, a potem go nie ma. Ernst wie, że w życiu nie trzeba być szczęśliwym ani nie trzeba cierpieć, jedyne, co trzeba, to żyć to życie, nic więcej nie trzeba. […] Ernst wie, że nigdy nic nie macie, więc niczego nie możecie utracić, ale to nie ma znaczenia.” (str. 118)
Uważam, że pisarz, aby pisać, musi mieć: talent i coś do powiedzenia. Talent Twardoch ma. Ale cała ta pokomplikowana śląska historia stanowi tu tylko pretekst do powiedzenia, że życie jest do dupy. W ten sposób sam sprowadza się autor do poziomu tych pseudoliterackich magików od pozytywnego myślenia (jak pokazuje przywołany fragment, niebezpiecznie zbliżając się do ich poetyki), sypiących jak z rękawa kolejnymi banałami – tylko plus zamienił z minusem.
„Teraz jest najbardziej człowiekiem, zanurzony w błocie, ślizgający się w błocie, pokryty błotem.” (str. 218)
To Twardoch odziera człowieka z godności, czy też człowiek odziera się z niej sam, a Twardoch tylko to opisuje?
„Nic nie ma żadnego znaczenia”, „nic się nikomu nie udaje” – te stwierdzenia powracają w toku opowieści niczym mantra i każą się zastanawiać, czy Twardoch rzeczywiście jest tak wybitnym pisarzem, za jakiego uchodzi, czy może tylko utrafił z tym nihilizmem we właściwy moment historyczny, który to moment – w postaci najbardziej współczesnej w powieści historii Nikodema – sam bezlitośnie obnaża.
Dla jasności: z samej ponurości nie czynię bynajmniej zarzutu – ponure są (w większości) chociażby powieści Grahama Greene’a. Greene stawia jednak swych bohaterów przed potężnymi i zazwyczaj nierozwiązywalnymi dylematami moralnymi, w „Drachu” warstwa problemowa jest zaś bardzo płytka. Ot, dostajemy powtarzaną w różnych konfiguracjach prawdę o nieistotności losów jednostki ludzkiej wobec większej skali – przede wszystkim dziejowej. Na wartości jednostki ludzkiej jest jednak zbudowany humanizm i czy można go przekreślać samymi opisami wojen, gwałtów, pobić czy zabójstw? To przecież tylko jedna strona medalu.
Przywołana w kontekście Greene’a moralność jest kluczową kategorią w odczytaniu „Dracha”. Kluczową, bo w powieści pisarza z Pilchowic nieobecną. Jego bohaterowie działają na poziomie instynktów, a więc de facto nie różnią się od zwierząt. Zwierzęta moralności nie znają.
W znakomitym eseju „Języki i kody” z 1994 roku ubolewał Stanisław Lem nad faktem, iż wraz z gwałtownym rozwojem technologii oraz powszechnym dostępem do informacji, prym w szeroko rozumianej kulturze zyskuje folgowanie rozmaitym atawizmom; ochoczo oddajemy się we władzę móżdżku, mimo iż jako jedyne stworzenia na Ziemi (z ograniczonym wyjątkiem delfinów oraz niektórych naczelnych) rozwinęliśmy wyższe funkcje mózgu. Twardoch ze swoim „Drachem” pokrętnie się w tę tendencję wpisuje, odmawiając swym postaciom tychże wyższych funkcji. Co więcej, jak donosi mi uprzejmie redakcyjny kolega Paweł M., w swej kolejnej książce, „Królu”, folguje pisarz atawizmom w znacznie jeszcze większym stopniu. Można by wierzyć, że czyni to w próbie wstrząśnięcia gatunkiem ludzkim, uświadomienia mu, że stacza się po równi pochyłej – gdyby nie doniesienia medialne o pisarzu Twardochu zafascynowanym mordobiciem, pozującym w rękawicach bokserskich i przyjaźniącym się z Mamedem Chalidowem.
Rodzi się więc pytanie, na ile jest w tym Twardoch prawdziwy, a na ile gra pod publiczkę. Dawno przestał on bowiem być jedynie pisarzem, stając się zjawiskiem popkulturowym, które bardzo dobrze daje się monetyzować. Efektów tej monetyzacji można mu zazdrościć, ale jednocześnie trochę trudniej mu ufać. Bo poza wszystkim jest Twardoch kimś jeszcze – intelektualistą, do spełnienia którego definicji wystarczy być wybitnym pisarzem, który zabiera publicznie głos w sprawach ważkich.
Tu dochodzimy więc do kwestii społecznej odpowiedzialności intelektualistów, posiadających pewien autorytet, do tego – w przeciwieństwie chociażby do tzw. „osobowości” telewizyjnych – niedmuchany. Czy powinni oni płynąć z prądem, oddawać te przemiany świadomościowe, opisywać je i towarzyszyć im, czy może jednak dawać im odpór, stać się bastionem pewnych niezbywalnych wartości, opowiadać się głośno przeciw zalewającej nas zewsząd fali wtórnego atawizmu?
Nie żeby miało to za dużo zmienić. Tylko dlatego, że tak trzeba.
utracjusz