Type and press Enter.

Czy Primus wciąż ssie? / The Desaturating Seven / Primus

Była sobie kiedyś kraina żyjąca w strachu przed Siedmioma Goblinami, żywiącymi się kolorami. Gobliny przeczesywały doliny i wspinały się na najwyższe z gór, wypatrując tęczy. Gdy jakąś dostrzegły, łapały ją na lasso i wysysały kolory, wypełniając swe brzuszki kolorowym sokiem. Tylko jeden skrawek ziemi nie znał strachu przed Goblinami; ukryta dolina, zwana Tęczową Doliną, gdzie rodziły się wielkie łuki kolorów. Zwierzęta żyły tam jakby w raju.

Tymi słowami (czytanymi przez basistę Toola, Justina Chancellora) rozpoczyna się nowy, wydany z końcem września album amerykańskiej grupy Primus, The Desaturating Seven. Ponad trzydzieści lat istnienia zespołu to wystarczający czas, by przyzwyczaić fanów do tego cokolwiek ekscentrycznego i dziwacznego tworu, mimo to, każde kolejne wydawnictwo okazuje się (przynajmniej dla mnie) zaskoczeniem. Nie inaczej jest i tym razem, no bo jakże szalonym pomysłem jest nagrywanie ścieżki dźwiękowej do… książeczki dla dzieci napisanej niespełna czterdzieści lat temu? Tak. Album oparty jest na fabule bajki – Tęczowych Goblinów autorstwa Włocha, Ul de Rico.

Takie podejście do tematu daje niezwykłe możliwości w kwestii kształtowania muzycznego tworzywa. Każdy z siedmiu utworów odpowiada kolejnym rozdziałom książeczki, każdy utrzymany jest w innym nastroju, a opisywane przez nie wydarzenia pojawiają się nie tylko w treści ale i w brzmieniu kolejnych utworów. To naprawdę brzmi jak bajka. Bajka momentami mroczna i dziwaczna, ale wciąż bajka.

Kolejne utwory poddane są rygorowi nastrojów panujących w opowieści. Gdy więc Gobliny ruszają na wyprawę, muzyka jest skoczna i żwawa – utwór The Trek w którym momenty znużenia podróżą, przeplatane są scenami żywego marszu, wybijanymi setką dźwięków na basie. Gdy w The Scheme bohaterowie siedzą i knują złowieszcze plany, również w muzykę wkradają się elementy nikczemne i zadziorne. The Dream to taka psychodela, że przez pierwszy tydzień słuchania, miałem ten utwór za rzecz zupełnie niesłuchalną. W końcu okazał się być znośny. The Storm to wielka kulminacja całego albumu, kawałek niespodziewanie mroczny, pełen przejść, zmian tempa i brzmienia, opowiadający o tym, jak Gobliny, zaplątawszy się we własne lassa, toną zalane powodzią kolorów…

Album nawet na chwilę nie traci topornego brzmienia, charakterystycznego dla starszych płyt zespołu. Ciężki, niemal prymitywny motyw wybijany na zwrotkach The Seven, przechodzący w bogaty, żwawy i kolorowy refren, nie pozostawia cienia wątpliwości. Primus wrócił! Nigdzie jednak nie słychać tego tak dosadnie jak w finałowym The Storm.

Całość robi niesamowite wrażenie. Przede wszystkim wielką plastycznością, dostosowaniem rytmu i brzmienia do opowiadanych zdarzeń. Primusa słucha się głównie dla basu i tego co Claypool na nim wyczynia. Po raz kolejny nie spotkał nas zawód. Płyta dostarcza przynajmniej kilku dowodów na nadludzkie zdolności muzyka. Do tego całe to dziwactwo, ta opowieść o nikczemnych Goblinach… Na tydzień przed premierą zespół zaczął udostępniać kolejne utwory, każdy z nich połączono z lekturą fragmentów książki. Les Claypool przywdziawszy maskę świni (atrybut przewijający się już w historii zespołu) wcielił się w swoje alter ego, Christophera P. Bacona i czytał słuchaczom kolejne rozdziały, połączone z przedpremierowym materiałem.

Czy The Desaturating Seven jest dziełem doskonałym i pozbawionym wad, jak mogłoby wynikać z powyższych akapitów? Nie, rzecz jasna nie. Po pierwsze to jest Primus i już to, samo w sobie może okazać się dla wielu słuchaczy minusem nie do przeskoczenia. Niedbały wokal Claypoola, nieprzystępne melodie i lejące się z każdej szczeliny dziwactwo… Nie bez przyczyny swego rodzaju mottem zespołu jest „Primus ssie”. Po drugie – to jest strasznie krótka płyta, trwa niecałych 35 minut. Poza pięcioma wymienionymi utworami, jest wyposażona jeszcze w The Valley oraz The Ends, intro i outro, które ciężko jest potraktować jako pełnoprawne utwory (no, w sumie The Valley się kwalifikuje). Matematyczna zręczność prowadzi do prostego wniosku: na płycie jest zaledwie pięć (pięć i pół) pełnych utworów. Za każdym razem, gdy jestem przy The Storm, mam ochotę na więcej, i to dużo więcej, a jedynym co mogę zrobić, jest zapętlenie płyty i puszczenie jej od nowa…

Mimo skąpej pojemności płytę oceniam jako twór nad wyraz udany. Cała ta plastyczność, kolor, no i ten bas, jakiego nie uświadczymy nigdzie indziej. Wszystko to sprawia, że albumu słucham bez przerwy już niemal dwa tygodnie, wciąż znajdując w nim nowe rzeczy, wciąż czerpiąc niezwykłą przyjemność, tak z jego brzmienia, jak i z opowiadanej historii. Jeśli lubicie Primusa, płytę już pewnie znacie. Jeśli nie lubicie, to i tak nie polubicie, płyta jest w stu procentach „primusowa”. Jeśli zaś zespołu nie znacie, spróbujcie, to szansa na poznanie jednego z największych dziwactw muzycznego świata, nie warto jej omijać!

Niesławny Paweł M

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *