Type and press Enter.

Majteczki w kropeczki jako przejaw kulawego eskapizmu

Lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku to okres mojego dzieciństwa i młodości. Krzykliwe kolorowe reklamy, goniące zachodnie trendy filmy, seriale i teledyski, pierwsze polskie boysbandy, plotkarsko-celebryckie gazety dla młodzieży – tak maluje się krajobraz w moim wspomnieniu. Wszystko wówczas krzyczało, wszystko chciało gonić zachód, do którego mieliśmy przecież sporo zaległości. Fenomen muzyki disco polo jest tam jednocześnie na miejscu i nie na miejscu, doskonale wpisuje się w całą pstrokaciznę dekady, będąc jednocześnie brzmieniowym recyklingiem poprzednich dekad, czerpiącym garściami z prostego folkloru – w dekadzie, w której najważniejszym było bycie cool – wygląda cokolwiek dziwnie.

Świat widziany przez soczewkę gatunku, jest miejscem wypełnionym tylko i wyłącznie prostym dobrem: śmiechem, radością, zabawą, miłością. Cóż za przewrotna emanacja polskiego ducha, który przecież szarość potrafi odmienić przez pięćdziesiąt odcieni, który domaga się wiecznego pesymizmu, zazdrości i zawiści, ciągłego czarnowidztwa, cierpiętnictwa i zgryzoty, który każdy przejaw radości w przestrzeni publicznej szufladkuje jako nienormalność! Wszystko to miny strojone przed samym sobą i przed innymi, ale gdy nikt nie patrzy, duch polski czyni wygibasy w seledynowo-różowym dresie, zapuszcza wąsy, biegnie na festyn i po drodze wypluwa idylliczne, wręcz baśniowe wizje szczęśliwości.

Świat, którego architektami są discopolowi wieszcze, nie jest miejscem złożonym, odrzuca wszystko co skomplikowane, dzieje się w jednym wielkim teraz, bez przeszłości i przyszłości (chyba, że przeszłość ma służyć jako magazyn dla szczęśliwych wspomnień, co jednak się zdarza). Nie stara się komentować rzeczywistości, a jeśli nawet, robi to w formie żartu, pretekstu do śmiechu i zabawy. Skupia się na jaskrawo rysowanych, grubymi warstwami farby kładzionych emocjach, nie kreśli krajobrazów, zadowala się krótką impresją, korzysta tylko z kolorów podstawowych. Tutaj miłość jest zawsze jak ogień, radość jak wiosenny deszcz i tęcza, tęsknota zaś rzewna i żywa, pierwsza miłość zawsze gorąca, nawet jeśli wystygła już przed dekadami; wakacje nie kończą się nigdy, noce trwają do samego rana, tutaj nikt nocy nie przesypia! Czy w nocy dobrze śpicie? Czy dobrze się bawicie?

Jest oczywiście disco polo pisane pod wpływem złamanych serc, albo takie, które bierze się za próby jakichś głębszych przemyśleń (co nie jest wcale łatwe, jeśli weźmiemy pod uwagę, jakimi środkami przekazu artyści dysponują), ale pisał o tym nie będę, bo się nie znam, a na przeprowadzenie badań, nie mam czasu ni zdrowia. Zostańmy więc przy tej części gatunku będącej wyrazem prostej radości życia. Pomyślmy o źródłach tej rzeki.

Gatunek zrodził się w sposób bardzo organiczny, z dala od wyższej kultury, z dala od wygodnego, miejskiego życia, jego twórcy często nie byli wykształconymi muzykami, to samouki podpatrujące umiejętności i styl od siebie nawzajem. Swoją stylistykę budowali na tym, co sami uważali za dobre i piękne. Syntezatorowe rytmy płynące z zachodu, ludowe przyśpiewki powtarzane po remizach, które wszyscy znali i kojarzyli, klaskanie na raz i proste, szczere do bólu teksty poddane dyktaturze prostego rytmu i rymu. No i ta nagle pojawiająca się nisza w dziedzinie rozrywki, gdy czerwona zaraza upada i nagle następuje moda, a z modą potrzeba na jaskrawość, na pląsy, na huczność, na radość, na zabawę. To nie mogło się skończyć inaczej.

Naszemu pokoleniu ciężko jest pojąć ten świat, w którym zrodziła się tamta wrażliwość, choć dzieli nas od tych czasów zaledwie parę dekad. Sam miniony ustrój nie pomagał – świat w którym priorytetem i powodem dla bycia jest praca, wszystko zalewa beton i szarość, nie sprzyja przecież rozwojowi wrażliwości, przeczuwaniu piękna i dobra. A przecież potrzeba piękna i dobra pozostaje niezmiennie palącą i rozczula mnie fakt, że człowiek mimo wszystko jakoś tego piękna szuka. Pokolenie, którego nie uczono piękna, samo musiało sobie wypracować nowe definicje. Napisało więc o majteczkach w kropeczki, o letnim wietrze i o wolności i swobodzie. Nazwiemy to wszystko kiczem, pewnie znajdziemy i gorsze określenia, ale jak już obedrzemy tę muzykę z wszystkiego, na dnie zostanie nam prosta i naiwna szczerość, której już zaprzeczyć się nie da.

Przyczyny popularności muzyki disco polo w Polsce lat dziewięćdziesiątych są zapewne podobne. Wyjałowione kulturowo społeczeństwo, chęć gonienia za zachodem i to paraliżujące zmęczenie naszymi szarymi życiami, w których jedynym odpoczynkiem od pracy mogła być jedynie prosta zabawa. Odczuwaliśmy palący niedobór kolorowych kropeczek na naszym szarym betonie. Czy można się dziwić temu, że proste teksty o miłości i radości wyśpiewywane przez nieumiejących śpiewać (bo niby gdzie mieli się nauczyć?) wokalistów, trafiały prosto w nasze serduszka?

Nasz piękny, jaskrawy i wesoły polski eskapizm w najczystszej postaci. Nabrał na sile tym bardziej, gdy okazało się, że nowa epoka kapitalizmu, owszem, przyniosła złote góry, ale tylko tym nielicznym dobrze ustawionym, a w praktyce przełożyła się na jeszcze więcej pracy, tym razem pozbawionej wielu towarzyszących jej przywilejów i idei mówiącej, że praca, to coś więcej, niż sama praca. Cóż, narkotyki były drogie i trudnodostępne a piracone kasety magnetofonowe z radosnymi przebojami szły na każdym targowisku po kilkadziesiąt tysięcy złotych, lepszego i tańszego lekarstwa dla udręczonej życiem duszy zwyczajnie nie było.

I te pierońskie Majteczki w kropeczki, gdy już pominiemy fakt że opisują małoletnie podboje miłosne podmiotu lirycznego (w tekście mówi o „pierwszym razie” z niejaką Marzenką w wieku lat sześciu), to zastygłe w bursztynie sielanki wspomnienia o miłości*. Wszystko jest tu naiwne i radosne, huczący na zewnątrz świat, z wszystkimi swoimi wojnami, głodami i zmęczeniem, nie ma tutaj przystępu. Jasne, to jest proste, lekkie, może nawet prymitywne. Ale lepszych słów i lepszej formy nie znalazło. Myślę zatem o latach 90. minionego wieku z uśmiechem pobłażania ale i zrozumienia na ustach. Disco polo to owoc naszego kalectwa. Pogardy trzeba się pozbyć.

Nie rozumiem jednak fenomenu disco polo w ostatniej dekadzie. Wszystkie czynniki stojące za sukcesem tej muzyki przed trzydziestu laty, są już nieaktualne. Mamy nieograniczony dostęp do kultury i piękna, uczymy się o niej w szkołach, ona sama zresztą do nas wychodzi wystawami, odczytami, performance’ami wchodzi w przestrzeń publiczną**. Wykształciła się już muzyka popularna na całkiem niezłym poziomie – nasi muzycy rockowi, popowi, czy też grający muzykę elektroniczną, nie odstają wcale od swoich kolegów z zachodu, przemysł działa prężnie, ciągle wychodzą nowe płyty i przeboje – jest czego słuchać w dziedzinie muzyki popularnej, nawet jeśli nie ma się wygórowanych oczekiwań. Komfort życia wzrósł, więc o ile nie czytamy poezji, to mamy przecież momenty, w których nie cierpimy, mamy przestrzenie z których jesteśmy zadowoleni, z których uciekać nie musimy. Dlaczego więc uciekamy? Ktoś ma jakiś pomysł?

niesławny Paweł M, syn Marka i Wiesławy.

* Wiadomo, jeśli chcemy piosenki o tym, że małe miłostki przynoszą ukojenie, lepiej jeśli sięgniemy po Johnnego Casha i jego Love’s been good for me, piosenkę przy której już od kilkunastu lat robi mi się na serduszku dobrze.

** Inną sprawą jest domyślny elitaryzm kultury i sztuki, którego używa się na górze, żeby czuć się lepiej i pluć na tych, który są niżej, na dole zaś jako pretekst do omijania treści kultury, które jawią się nadętymi. Przez ostatni kwartał prowadziłem galerię malarską, odwiedziły nas w tym czasie setki ludzi i gdy podchodziłem i pytałem się o wrażenia, jak refren powtarzało się zdanie „ja się tam na sztuce nie znam, ja nic panu nie powiem”. Jakby do mówienia o sztuce uprawniać miał dyplom, albo bycie artystą. A przecież obcowanie ze sztuką to jest rzecz najprostsza, spotkanie z pięknem wymaga jedynie oczu i uszu – a i to nie zawsze.

*** Fotografia w grafice głównej to zdjęcie Marii Bobrovej. Źródło: unsplash.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *