Type and press Enter.

Po tamtej stronie szafy / Siostrzeniec Czarodzieja

Jest coś magicznego w tej zimnej i ciemniejszej części roku, mojej ulubionej, swoją drogą. Zaraz popłynie herbata z cytryną, zaraz będzie można wywlec koc, wpuścić kota, zaszyć się w domu, usiąść pod oknem i czytać! Ten czas w jakiś dziwny sposób sprzyja wszystkim odrealnionym, magicznym, spokrewnionym z baśnią lekturom. Nigdy nie czyta mi się tak dobrze, jak w przedziale jesienno-zimowym. Jeśli zdarzają mi się lekturowe powroty, to najczęściej trafiają się właśnie teraz, na te miesiące, kiedy czyta mi się najlepiej. Bo to chyba ważne, żeby najlepsze książki czytało się możliwie dobrze, no nie?

Z Narnią wiążą mnie dobre wspomnienia i niemały sentyment. Rozpisywał się nie będę, dość rzec, że czytałem już dwukrotnie (w jakimś dziwnym cyklu – sześć i dwanaście lat temu) a moje dzieciństwo naznaczone było serialową ekranizacją pierwszych tomów. Dwa dni temu, podniósłszy oczy znad lektury Moliera, dostrzegłem komplet siedmiu Lewisowych tomów i odczułem dobrze znany głód. Doskonale już wiedziałem: będzie trzeba przeplatać!

Trzecie zwiedzanie magicznej krainy Lewisa rozpocząłem zgodnie z narnijską, nie zaś wydawniczą chronologią, to jest od części szóstej, Siostrzeńca Czarodzieja, wydanego oryginalnie w 1955 roku, części, z którą od zawsze miałem chyba najwięcej problemów w całym cyklu. Jak szósty tom, w drodze wyjątku otwierający Kroniki, wybrzmiał tym razem?

Chyba nieco lepiej. Rozpoczyna się na jednym z londyńskich, dziewiętnastowiecznych podwórek, od spotkania dwojga dzieci: Poli i Digory’ego. Deszczowe lato, w zestawieniu z koniecznością wakacyjnych zabaw, rodzi konieczność zaangażowania wyobraźni w planowaniu kolejnych wojaży. W ten sposób bohaterowie trafiają na poddasze jednej z kamienic i sekretnym tunelem zamierzają przedostać się do sąsiednich, opuszczonych budynków. Cała ta część pachnie wielką tajemnicą, bo przecież w tym przemierzaniu strychów i odkrywaniu nieznanego, kryje się jakieś niebezpieczeństwo i zagadka. Całość robi się jeszcze bardziej intrygująca i mroczna, gdy na scenę wkracza czarna magia i dzieci, planujące zwiedzić jedynie sąsiednie, puste domy… trafiają do Lasu pomiędzy światami!

Starałem się czytać całość tak, jakbym wcześniej nie miał z tą opowieścią styczności i muszę przyznać, że pierwsza połowa książki zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Ciemne strychy, zaczarowany las, z którego dostać można się do różnych światów, i najlepsze z tego wszystkiego: odwiedziny w starym, martwym świecie! Puste place, szare niebo, czerwone słońce, postaci zaklęte w posągi… To naprawdę niesamowity moment! W scenie, w której dzieci przemierzają zaklętą komnatę, obsadzoną zastygłymi w bezruchu postaciami władców, tajemnica, jak mgła unosi się w powietrzu, i łatwo w tę mgłę wsiąknąć, bo czytelnik, tak jak mali bohaterowie, brnie na spotkanie z nieznanym.

Zaraz po tym książka znienacka przyspiesza. Z mrocznego świata uciekamy już po dwu rozdziałach, na chwilę zatrzymujemy się w Londynie, w końcu trafiamy do jeszcze niezaistniałej Narnii. Tutaj tkwi największy problem z Siostrzeńcem Czarodzieja: książka opowiada niejako trzy historie, albo raczej trzy, wyraźnie różne epizody jednej opowieści. Żadna z tych części nie zostaje rozwinięta w zadowalającym mnie stopniu. Odwiedziny w martwym świecie, to zaledwie dwa rozdziały, rozróba na ulicach Londynu kolejne trzy, później, na nieco dłużej lądujemy w Narnii, ale i tam akcja zostaje podzielona między opis stworzenia, przygodę Digory’ego i stanowienie zasad rządzących krainą… Nigdzie nie zagrzewamy miejsca.

Największym jednak minusem książki jest… rozczarowanie. Pamiętam, gdy czytałem ją po raz pierwszy, znajomi powiedzieli mi, że szósta część będzie opowiadać o stworzeniu Narnii. Nie sposób opisać, z jak wielkim zapałem czekałem, aż w końcu dotrę do tego tomu! Ta książka miała wszystko, by stać się najciekawszą częścią Kronik: powiew świeżości po pięciu mniej lub bardziej powiązanych ze sobą tomach, możliwość spisania świetnej mitologii, połączenia kosmogonii ze zdumiewającą opowieścią… a skończyło się na zaledwie ciekawej, podzielonej na trzy epizody przygodzie. Każdy z nich, gdyby rozwinął skrzydła, mógłby stać się świetną opowieścią.

Ale żaden skrzydeł nie rozwinął. Od lat towarzyszy mi przeświadczenie, że Lewis był po prostu Narnią zmęczony. Pierwsze dwa tomy wyszły dobrze, trzeci, czwarty i piąty to apogeum całego cyklu, niezwykłe opowieści ze świetnymi postaciami… Zaś szósty i siódmy, mimo że nie tracą zupełnie świetnych cech cyklu, zdają się być napisane niejako na siłę. Po pięciu tomach, w których motywem przewodnim były świetne fabuły i ciekawe opowieści, autor zasiadł do dwu ostatnich tomów z zamysłem: opiszmy Stworzenie i Czasy Ostateczne w Narnii. Cała reszta: fabuła, postaci, odwiedzane miejsca, są tu niejako drugorzędne.

Nie oznacza to rzecz jasna, że Siostrzeniec jest książką słabą. Jest książką słabą, jak na część Opowieści z Narnii, ale to nadal są Opowieści z Narnii. Pełne magii, rozbrzmiewa tu dziwny zew przygody i tajemnicy, oraz ta niezwykła atmosfera, którą znaleźć da się jedynie po tamtej stronie szafy. Wędrówka po martwym świecie, cudowny opis stworzenia Narnii, no i alegoryczny, baśniowy ładunek, czekający tuż pod powierzchnią, nie zawodzą. Stworzenie wyraźnie nawiązuje tu do scen z Biblii, zjawia się nawet moment kuszenia z udziałem jabłka… To jest dobra opowieść, wszystkie wady wychodzą na jaw dopiero przy porównaniu z wcześniejszymi tomami.

Wasz Paweł M

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *