1.
Porą przedświtu zaczyna swoją książkę Michał Tabaczyński. Tropi lektury tego wyjątkowego czasu; w literackim repozytorium książek jeszcze nie zapomnianych próbuje odszukać obecność pory, która – budząc nas do życia – budzi nas do niepokoju. Jej figurą-wspomnieniem najpierwszym są uchylone drzwi. W dzieciństwie prosiliśmy rodziców o to, aby nie zamykali drzwi; aby – póki będziemy zasypiać – klin światła, oznaczający bezpieczeństwo, wpadał do naszego pokoju. Rosyjski (amerykański) pisarz mówił o cienkiej szczelinie światła przeszywającej dwie niezgłębione ciemności; wspomnienie ciepłego światła, wpadającego przez uchylone drzwi, odsłania dziecięcą wiarę, że gdzie ciemność, tam musi być i bodaj fragment światła. Niepokojące – wierzyć w nieustającą troskę. Odnajduję to słowo po latach w języku niemieckim. Sorge. Ma dwa znaczenia. Obok troski oznacza również zmartwienie.
Jak wtedy mogliśmy przeczuwać to jedno: że kulturowo rośniemy na tej samej glebie, na której wyrośli nasi rodzice. Że nie tylko bajki po nich odziedziczymy (a później przekażemy dalej, jak skarb, który nie może zaginąć, naszym dzieciom), ale obecną, uświadomioną po latach, kiedy czytamy im do snu, zdolność interpretowania, która zasiewa niepokój na linii naszego czasu. Przypominane w bajkach czytanych na dobranoc dzieciom stworki o dziwnych imionach już dorosły; już znaczą co innego i – z wiarą i koniecznością – jakże wtedy chcemy ten przykry incydent odsłaniania interpretacji od naszych najmłodszych oddalić. I tu objawia się najmocniej niemieckie słowo o dwu znaczeniach.
W Pokoleniu wyżu depresyjnego przestrzeń wspomnień z imionami Tove Jansson, Astrid Lindgren czy Åsy Lind miesza się z przestrzenią naturalnie wynikłą z coraz nowych odkryć interpretacyjnych osadzonych w „ciemności czasu”. Pojawiają się zatem nazwiska Danilo Kiša, autora Encyklopedii umarłych czy Tarjei Vesaasa – „pisarza nocy najgłębszej”. Literatura objaśnia tu świat. Okazuje się sprzymierzona i odkrywa dla nas tych, w których znajdujemy spodziewane poświadczenie o zasadności poszukiwania świętego Graala – spokoju w nieustannym zaniepokojeniu.
Depresja jest sposobem odczuwania wszystkiego jako zaciemnione, nie warte zachodu, niepotrzebne. Jej ulubioną porą jest poranek. Moment, w którym „jeszcze noc się wokół tli, a już wiem, że dzień jest zły”, jest pierwszy pożywieniem człowieka chorego. Wielką, nieusuwalną postać choroby karmimy wraz z pierwszym otwarciem oczu – wraz ze świadomością, że cokolwiek zamierzymy, sprowadzi się do prostego aktu prokrastynacji, a nasze teraz, z trudem wypracowane, niemożliwie wciąż odbiega od obrazu teraz, w którym chcielibyśmy być. Egzystencjalne horror loci? Albo acedia, greckie słowo tłumaczone jako „obojętność”, ciekawe, że przez Jana Kasjana nazywane „przesytem”. Choroba naszych czasów? Czy jesteś w tu i teraz, w którym naprawdę posiadasz pragnienie być?
Postanawiamy więc co wieczór, po całym zgiełku dnia i zamęcie obowiązków, jutro zrobić pierwszy krok w stronę poprawy losu. Świadomi? Nieświadomi, że jutro jest sprzymierzeńcem demona depresji, który wie, że nocą ciało odpocznie, uderzyć więc musi rano. I nim jeszcze uświadomimy sobie rzeczywistość, nim jeszcze zaczniemy ten wyczekiwany dzień, on już jest z nami. Gapi się, jest wielkim czarnym słoniem, który nieusuwalnie jest; którego nie potrafimy przestawić, odpędzić, zapomnieć. I już rankiem, robiąc dzieciom śniadanie, wiemy, że dzisiejszy wieczór będzie dokładnie taki sam, jak poprzedni, a wczorajsze postanowienia wyblakną w godzinach mijającego dnia. Lata biegną, a człowiek chory na depresję jest taki sam, jak wówczas, gdy spadło na niego przygnębiające myślenie o niemożliwości dokonania jakiejkolwiek zmiany. Nieraz miną dekady, nim podniesie głowę, nim pomyśli inaczej o sobie, o świecie, o życiu.
2.
„Depresja to wynik genetycznej wrażliwości występującej w populacji oraz wydarzeń ją indukujących, które dla ludzi ubogich zazwyczaj są o wiele bardziej dotkliwe” (Andrew Solomon).
Depresja opisywana przez Tabaczyńskiego nie jest – chyba – chorobą. Ani genetyczną wrażliwością. Jest raczej dominującą estetyką; daną nam rolą do odegrania, której nie mogliśmy się sprzeciwić. Jest prawdziwa, ale nie egalitarna. Nieco snobistyczna. Autor smuci się pięknie, z czułością, przez całą książkę, pewnie przez całe życie (błogosławieni, którzy się smucą) i pozwala nam podjąć próbę zrozumienia estetyzmu tej postawy. Przywrócenia do życia depresyjnego dekadenta końca wieku, którego erudycyjne popisy porywają swoim rozbuchanym intelektualizmem, skrzą się, mienią w ciemnym tyglu myśli. Pokolenie wyżu depresyjnego jest literacko kunsztowne; przejmujący jest sposób patrzenia na świat zdominowany czernią przez okulary cokolwiek tę barwę rozjaśniającą za pomocą szkieł o nazwie: sztuka, literatura. Nimi można wyjaśnić widzenie indywidualne, lecz nie – pokoleniowe.
Spójrzmy: uzasadnione wydaje się zdanie: „miasto jest fantastyczną wprost maszynką do melancholii, instrumentem pędzącej depresji”, ale jak zgodzić się na konkluzję rozdziału, brzmiącą „zdaje się, że tylko miasto; czy ktoś potrafi sobie wyobrazić melancholijnego siewcę wychodzącego o świcie w pole? Depresyjnego rolnika na traktorze? […] Czy melancholijne bywa szukanie jajek za stodołą? Nic z tego. Wyłącznie miasto ma w sobie ten potencjał melancholii – nawet jeżeli nie jest tak naprawdę, to tak to sobie wymyśliliśmy i w to uwierzyliśmy, czyli że tak naprawdę jest”? Nie, nie da się, pełna niezgoda! Z etycznego punktu widzenia (ponieważ więcej samobójstw wynikających z depresji zdarza się na terenie wsi i małych miasteczek). Ale nie zapominajmy, że pozostajemy przy estetyce. Wtedy zgoda.
Interesuje mnie konflikt etyki z estetyką pojawiający się w przemyśleniach po lekturze tej książki. Na początku rodzi się potrzeba niezgody, oskarżenie o komponerstwo, nieautentyczność, naiwność, jeden, niepełny punkt widzenia. Ale to niepotrzebne. Wolę nie zapominać, że książka to dzieło sztuki i nie potrzebuje mojej interpretacji; że opowiedzieć o książce to opowiedzieć nową książkę; że lepiej dać raczej siebie zbudowanego na jej gruncie, z jej intelektualnego nadmiaru nabrać do kieszeni, z odnalezioną wrażliwością zgodzić się lub nie, lecz nie wyrokować; współodczuwać bez wstydu; ale też: nie godzić się na zadawaną krzywdę, ale też: nie potępiać punktu widzenia. Tym jest osobiste, intymne czytanie książki; to chwila wspólnej uwagi i wreszcie – cichego myślenia o niej, daleko ciekawszego od wszelkiego opisywactwa, interpretowania, wytykania palcami, które zawsze będzie – bardzo przyjemnym – pływaniem po powierzchni. Czytać – zawsze jakby była jedna książka na świecie; i może jeszcze: jakby to była ta ostatnia. I być blisko tekstu, w niezgodzie, w polemice, w natężeniu myśli; daleko później – ze zbyt łatwym wyrokiem. I jeszcze: zapominając kto i w jakich okolicznościach. I jeszcze: myśląc, że została pomyślana tylko dla mnie, tylko dla Ciebie. I aby taka pozostała w pamięci: uwrażliwiająca.
A z drugiej strony nie zapominać o tych, którzy swoją – pamiętaną z dawna – postawą, nie mieli tyle siły, aby depresję estetyzować, ani tyle siły, aby podjąć leczenie. Myślę o swojej okolicy i pamiętam: rolnika, którego depresyjność „na traktorze” skończyła się sznurem przewieszonym przez belkę w piwnicy; a także człowieka hodującego kury, który gdy spadła na niego choroba nowotworowa, zwątpił w leczenie, popadł w depresję i umarł szybciej, nim żeśmy się zdążyli do jego choroby przyzwyczaić, nie wiedzieć – z żalu czy z powodu nowotworu? Albo panią Z., matkę dwójki chorych umysłowo dzieci, żonę maltretowaną przez męża, która pokonała chorobę lekarstwami popijanymi porządną szklanką alkoholu. Albo człowieka, który w mule depresji zanurzył się na własne życzenie, z dumą, w jakimś szaleńczym zatraceniu. Ten jeden jeszcze żyje. Czy można sobie wyobrazić prostego człowieka pogrążonego w chorobie? Naiwne pytanie. Czy można sobie wyobrazić prostego człowieka, pogrążonego w chorobie, którego ratuje Elliot albo David Foster Wallace? Nie bardzo. Problem, którym jest depresja, sprowadzony do poziomu zabawki literackiej, dezawuuje jego śmiercionośne działanie, a wykluczenie z niej ludzi innego środowiska świadczy o co najmniej braku empatii.
Jak takie przeżycia zestawić z pozą depresyjnego estety, miejskiego podpatrywacza żyjącego w materialnym dostatku? Nie da się, prawdopodobnie. Prawdopodobnie również niesprawiedliwe byłoby myślenie o pozie narratora Pokolenia wyżu depresyjnego jako o fałszywej, sztucznej. Cierpienie – jeśli doświadcza człowieka – zawsze jest pełne, przynajmniej w osobowym, indywidualnym wyobrażeniu. Dopiero zestawienie jej z innym jest wyrazem empatii, jakiejś niesłychanej czułości serca, która nieczęsto się pojawia. Barwa jest cierpieniem światła, powiedział poeta. Ale cierpienie nie ma barw, nie ma nawet mieniących się w świetle odcieni. Jest ciemnością. Nie da się odpowiedzieć na pytanie, które cierpienie jest bardziej destrukcyjne, bo czasami i lekka depresja, powodowana małymi rzeczami, doprowadzić może do samobójczej śmierci.
3.
Oczekiwałem od Pokolenia wyżu depresyjnego książki pokoleniowej, do której – cóż za ponura wizja aspirowania – mógłbym przynależeć, czując i myśląc podobnie, mimo, że młodszy o lat od autora kilkanaście. Nic z tego, żadnego powiązania oprócz chodzenia po śladach tych, którzy opowiedzieli już depresję na wiele, wiele sposobów. Dla Tabaczyńskiego depresja nie jest w tej książce, takie odnoszę wrażenie, przede wszystkim chorobą. Na szczęście autor, tworząc książkę na wskroś indywidualną (chociaż traktującą o generacji „najsmutniejszego pokolenia świata”), żadnych czytelniczych oczekiwań respektować nie musi. Co więcej, moja, niewspółgrająca z Tabaczyńskiego perspektywa na pokolenie oderwane od płaszczyzny sensu – sensu jako realnego przeciwnika życia w depresji – wywołuje konflikt, niezgodę, inne spojrzenie. Wszak autor swoje pokolenie nazywa „religijnie indyferentnym”.
To znamienne, skądinąd, że własnowolne pozbawienie się zakotwiczenia w wartościach, nie tyle nawet świadome od nich odejście, co powolne o nich zapominanie, graniczy, nieledwie określa „pokolenie depresyjnego wyżu”. Ciekawie brzmi to w kontekście słów z Anatomii depresji Andrew Solomona, który w swojej najbardziej znanej książce, mówi: „Tempo życia, chaos technologiczny, alienacja jednostki w społeczeństwie, zerwanie tradycyjnych więzi rodzinnych, endemiczna samotność, upadek religii i moralności osiągnął katastrofalne rozmiary. Rozpada się to wszystko, co dawniej wskazywało nam kierunek”. Endemicznej samotności nie pokonamy literaturą, jakkolwiek byśmy sobie tego nie wmawiali. Wizja to piękna, lecz karkołomna.
Podczas depresji, która niewiele ma wspólnego z przesiadywaniem we florentyńskim pałacu i okraszania upływającego czasu co lepszymi kęsami literatury, potrzebujemy przede wszystkim drugiego człowieka. Tylko pomyślmy, jak mogłaby rozwinąć się akcja nowego Jokera, gdyby ktoś udzielił – dobrą obecnością, słowem i gestem – odpowiedzi na pytanie, które zadaje główny bohater: „Dlaczego wszyscy są dla siebie tacy niemili?” Podarować sobie nawzajem obecność, tego potrzeba w depresji, która nie zważa na to, kiedy czytaliśmy Rilkego lub na którym tomie Prousta zasnęliśmy, marząc o odcinku głupawego serialu.
Marcin